Выбрать главу

Vetinari, niech go demony porwą, miał rację. Urząd Pocztowy uczynił go człowiekiem ostrożnym i bez inicjatywy. Skończyły mu się wyzwania. Skończyła się zabawa.

Z daleka zadudnił piorun; popołudniowemu słońcu zagrażały ciemne chmury. Z Równin toczyła się jedna z tych ciężkich, całonocnych burz. W deszczowe noce zdarzało się więcej przestępstw — tak twierdził „Puls”. Przypuszczalnie to z powodu wilkołaka w straży — po deszczu trudno było śledzić zapachy.

Po chwili Peggy przyniosła omlet, który nie zawierał żadnego wspomnienia słowa „czosnek”. Wkrótce potem przybyła Gladys z garderobą Moista. Całą, razem z drzwiami, które niosła pod pachą. Zahaczała nimi o ściany i sufit, wlokąc po dywanie, aż wreszcie rzuciła na środku podłogi w sypialni.

Moist ruszył za nią, ale ze zgrozą uniosła wielkie dłonie.

— Nie, Sir! Proszę Najpierw Pozwolić Mi Wyjść! — Przecisnęła się obok niego na korytarz. — Było Już Prawie Bardzo Niedobrze.

Moist zaczekał, by sprawdzić, czy dowie się czegoś jeszcze, a po chwili zapytał:

— A właściwie czemu?

— Mężczyzna I Młoda Kobieta Nie Powinni Przebywać W Tej Samej Sypialni — odparł golem z powagą.

— Ile masz lat, Gladys? — zapytał ostrożnie.

— Tysiąc pięćdziesiąt cztery, panie Lipwig.

— No tak. I jesteś zbudowana z gliny. To znaczy… Wszyscy są z gliny, w pewnym sensie, ale jako golem jesteś… jak by to określić… bardzo z gliny.

— Owszem, Panie Lipwig, Ale Nie Jestem Zamężna.

Moist jęknął.

— Gladys, co dziewczyny z okienek tym razem dały ci do czytania?

— „Roztropne Rady Dla Młodych Dam” lady Deirdre Waggon — odparła Gladys. — Bardzo Interesujące Dzieło. Mówi O Tym, Co Należy Robić.

Wyjęła z wielkiej kieszeni sukienki cienką książeczkę, dość marnie wydaną.

Moist westchnął. Była to jedna z tych staroświeckich broszurek o etykiecie, wymieniających Dziesięć Rzeczy, Które Można Zrobić ze Swoim Parasolem.

— Rozumiem — mruknął.

Nie wiedział, jak jej tłumaczyć. Co gorsza, nie miał pojęcia, co właściwie powinien tłumaczyć. Golemy to przecież… golemy. Wielkie bryły gliny mające w sobie iskierkę życia. Ubrania? Po co? Nawet ci z Urzędu Pocztowego nosili tylko niebieską i złotą farbę, żeby elegancko wyglądać… Zaraz, jemu też zaczęło się udzielać. Przecież nie istnieją męskie golemy! Golemy to golemy, przez tysiące lat były zadowolone z bycia golemami! Ale teraz działały we współczesnym Ankh-Morpork, gdzie wszelkie możliwe rasy, osobniki i idee zostały wymieszane i wstrząśnięte, i aż dziw, co czasem wylewało się z butelki.

Bez dalszych słów Gladys poczłapała przez korytarz, odwróciła się i znieruchomiała. Blask jej oczu przygasł do ciemnej czerwieni — i to było wszystko. Postanowiła zostać.

Pan Maruda zachrapał na swoich papierach.

Moist wyjął połówkę zlecenia wypłaty, którą dał mu Cosmo.

Bezludna wyspa. Bezludna wyspa. Wiem, że najlepiej myślę, kiedy jestem pod presją, ale o co mi właściwie chodziło?

Na bezludnej wyspie złoto jest bezwartościowe. Jedzenie pozwala przetrwać czas bez złota o wiele lepiej niż złoto czas bez jedzenia. Jeśli się zastanowić, to złoto nie ma też wartości w kopalni złota. W kopalni złota środkiem wymiany jest kilof.

Hm… Moist przyglądał się zleceniu. Czego trzeba, żeby kartka papieru była warta dziesięć tysięcy dolarów? Pieczęci i podpisu Cosmo, nic więcej. Wszyscy wiedzą, że Cosmo Lavish do tego się nadaje. Do niczego więcej oprócz pieniędzy, drań…

Banki stale używają takich not. Dowolny bank na Równinach wypłaci mi za to gotówkę, pobierając opłatę manipulacyjną, naturalnie, bo banki golą człowieka przy każdej okazji. Mimo to łatwiej wozić ze sobą coś takiego niż worki monet. Oczywiście ja też musiałbym podpisać, inaczej nota bankowa nie byłaby zabezpieczona.

Ale gdyby po „proszę wypłacić” zostawić puste miejsce, każdy mógłby tego używać…

Bezludna wyspa, bezludna wyspa… Na bezludnej wyspie worek jarzyn wart jest więcej niż złoto, a w mieście worek złota jest wart więcej niż jarzyny.

To rodzaj równania, tak? Gdzie tu jest wartość?

W samym mieście. Miasto mówi: w zamian za to złoto dostaniesz tyle a tyle rzeczy. Miasto jest swego rodzaju magikiem, jakby odwrotnością alchemika. Zamienia bezwartościowe złoto w… we wszystko. Ile jest warte Ankh-Morpork? Gdyby tak wszystko dodać — budynki, ulice, ludzi, umiejętności, sztukę w galeriach, gildie, prawa, biblioteki… Miliardy? Nie. Żadne pieniądze by nie wystarczyły.

Miasto było jedną wielką sztabą złota. Na czym więc można oprzeć walutę? Potrzebne jest miasto. Miasto stwierdza, że dolar jest wart dolara.

To był sen, marzenie, ale Moist całkiem sprawnie handlował snami. A jeśli uda się sprzedać taki sen dostatecznie wielu ludziom, nikt nie ośmieli się zbudzić.

Na małej podstawce na biurku leżała poduszka z tuszem i dwa stemple: jeden przedstawiający godło miasta, drugi — pieczęć banku. Ale w oczach Moista wokół nich wirowała złota mgiełka. Miały wartość.

— Panie Marudo — rzucił.

Pies usiadł i spojrzał wyczekująco.

Moist podciągnął rękawy i rozprostował palce.

— Zrobimy trochę pieniędzy, panie prezesie? — zaproponował.

Krótkim szczeknięciem prezes wyraził swoją bezwarunkową zgodę.

„Wypłacić okazicielowi sumę jednego dolara”, napisał Moist na kawałku sztywnego bankowego papieru. Podstemplował to oboma pieczęciami i przyjrzał się krytycznie.

Potrzebne jest coś więcej. Trzeba ludziom pokazać. Wszystko tkwi w oku.

Potrzebne będzie… muśnięcie powagi, jak przy samym banku. Kto wpłaciłby pieniądze w drewnianej szopie?

Hmm…

A tak. Chodzi przecież tylko o miasto, tak? Dopisał pod spodem ozdobnymi literami:

AD URBEM PERTINET

A niżej, po krótkim namyśle, mniejszymi:

Promitto fore ut possessori postulanti nummum unum solvent, an apte satisfaciam

Podpisano: Moist von Lipwig z up. Prezesa

— Wybaczy pan, panie prezesie — rzekł i podniósł psa. Błyskawicznie przycisnął jego łapę do poduszki i obok podpisu odcisnął równy, mały ślad łapy.

Powtórzył te czynności jeszcze kilkanaście razy, pięć otrzymanych w ten sposób not bankowych wsunął pod bibułę, a resztę nowych pieniędzy — i prezesa — zabrał na spacer.

* * *

Cosmo Lavish patrzył wrogo na swoje odbicie. Często w lustrze udawało mu się trzy albo cztery razy z rzędu, potem — co za wstyd — próbował publicznie, a jeśli ludzie byli tak głupi, żeby o tym wspomnieć, pytali: „Coś panu wpadło do oka?”.

Kazał nawet skonstruować aparat, w którym nakręcany mechanizm raz po raz podciągał mu jedną brew. Otruł człowieka, który go wykonał, od razu, kiedy odbierał towar, i rozmawiał z nim w tym cuchnącym małym warsztacie, czekając, aż środek zadziała. Tamten miał już prawie osiemdziesiąt lat, a Cosmo był ostrożny, więc sprawa nie zwróciła uwagi straży. Zresztą w tym wieku to nie powinno się chyba liczyć jako morderstwo. Raczej przysługa. I przecież nie mógł ryzykować, że stary dureń wszystko radośnie wypapla, kiedy już Cosmo zostanie Patrycjuszem.

Chociaż, kiedy się zastanowić, powinien chyba zaczekać, aż będzie pewien, że maszyna do ćwiczenia brwi działa, jak należy. Podbiła mu oko, nim dokonał kilku ostrożnych poprawek.