Jak to robi Vetinari? Cosmo był pewien, że tylko dzięki temu został Patrycjuszem. Owszem, pomogło mu kilka niewyjaśnionych zabójstw, jasne, ale to, jak potrafił unosić brew, pozwoliło mu utrzymać władzę.
Cosmo od dawna już studiował Vetinariego. Na spotkaniach towarzyskich było to łatwe. Wycinał też każdy jego obrazek, jaki pojawiał się w „Pulsie”. Jaki sekret pozwalał temu człowiekowi pozostawać takim potężnym i nietkniętym? Jak można go zrozumieć?
Aż pewnego dnia przeczytał w tej czy innej książce: „Jeśli chcesz zrozumieć człowieka, musisz przejść milę w jego butach”.
Wpadł na znakomity, genialny pomysł.
Westchnął radośnie i zaczął ściągać czarną rękawiczkę.
Oczywistym biegiem rzeczy wysłano go do szkoły skrytobójców. Była to naturalna droga dla młodych ludzi odpowiedniej klasy i akcentu. Przeżył i studiował trucizny, ponieważ słyszał, że była to specjalność Vetinariego. Ale nudził się tam. Gildia była teraz bardzo wystylizowana. Tak zabrnęli w śmieszne koncepcje honoru i elegancji, że chyba całkiem zapomnieli, co powinien robić skrytobójca.
Rękawiczka zsunęła się i oto był…
O tak…
Dotychczas wykonał swoją robotę wspaniale.
Cosmo wpatrywał się w cudowny przedmiot, przesuwając dłoń, by chwytał światło. Stygium dziwnie reagowało na światło: czasami odbijało je srebrzyście, czasami oleiście żółto, a czasem pozostawało niezmiennie czarne. I było ciepłe, nawet tutaj. W bezpośrednim blasku słońca wybuchnęłoby płomieniem.
Ten metal naprawdę był chyba przeznaczony dla tych, którzy poruszają się w cieniu…
Pierścień Vetinariego. Jego sygnet herbowy. Tak niewielki przedmiot, a jednak tak potężny. Praktycznie bez żadnych ozdób, jeśli nie liczyć wąskiej obwódki wokół kartuszu, na którym widniała ostro wycięta szeryfowana litera:
V
Mógł się tylko domyślać, do czego posunął się jego sekretarz, by zdobyć ten pierścień. Kazał wykonać replikę, „rewersywnie projektowaną” — cokolwiek to znaczyło — z lakowych pieczęci, które pierścień tak imponujący stemplował. Były też łapówki (kosztowne) i sugestie pospiesznych rozmów, ostrożnych wymian i dokonywanych w ostatniej chwili poprawek, by replika była dokładnie taka, jak należy…
I tutaj, na jego palcu, tkwił teraz ten prawdziwy sygnet. Bardzo mocno tkwił, trzeba przyznać. Z punktu widzenia Cosmo, Vetinari miał bardzo szczupłe palce jak na mężczyznę, więc wciśnięcie pierścienia za kostkę wymagało prawdziwego wysiłku. Dotychczas marudził, że trzeba go powiększyć, głupio nie pojmując, że to by go zniszczyło. Magia — a Vetinari z pewnością miał swoją magię — by wyciekła. Pierścień nie byłby już całkowicie prawdziwy.
Owszem, przez pierwsze kilka dni bolało jak demony, ale teraz Cosmo dryfował ponad bólem, po czystym błękitnym niebie.
Był dumny z tego, że nie jest głupcem. Od razu by poznał, gdyby jego sekretarz próbował go oszukać zwykłą kopią. Ale wstrząs, jaki popłynął wzdłuż ramienia, kiedy wsunął… no dobrze, wcisnął… pierścień na palec, wystarczał, by go przekonać, że dostał oryginał. Już teraz czuł, że jego myśli są ostrzejsze, szybsze…
Przesunął palcem przez wyraźnie rzeźbione V i spojrzał na Drumk… na Dotychczasa.
— Wydajesz się zatroskany, Dotychczas — zauważył.
— Palec stał się bardzo biały, sir. Niemal bladoniebieski. Czy na pewno nie boli?
— Ani trochę. Czuję się… całkowicie opanowany. Ostatnio bywasz… zmartwiony, Dotychczasie. Dobrze się czujesz?
— Ehm… Świetnie, sir — zapewnił Dotychczas.
— Musisz rozumieć, że z ważnych powodów posłałem z tobą pana Żurawinę — tłumaczył Cosmo. — Wcześniej czy później Morpeth by komuś powiedział, niezależnie od tego, ile byś mu dał pieniędzy.
— Ale chłopak w tym sklepie…
— Dokładnie taka sama sytuacja. Zresztą to była uczciwa walka. Nieprawda, Żurawino?
Błyszcząca łysina Żurawiny uniosła się nad książką.
— Tak, sir. Był uzbrojony.
— Ale… — zaczął Dotychczas.
— Tak? — spytał chłodno Cosmo.
— Eee… Nic takiego, sir. Ma pan rację, oczywiście.
Ten chłopak miał mały nożyk i był całkiem pijany. Dotychczas zastanawiał się, jak wiele jest to warte przeciwko zawodowemu zabójcy.
— Prawda? — zgodził się uprzejmie Cosmo. — A ty jesteś doskonały w tym, co robisz. Podobnie jak Żurawina. Czuję, że wkrótce będę miał dla ciebie kolejną misję. A teraz idź i zjedz kolację.
Kiedy Dotychczas otworzył drzwi, Żurawina zerknął na Cosmo, który niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. Pechowo dla Dotychczasa, dysponował on znakomitym widzeniem peryferyjnym.
On się wszystkiego dowie, on się wszystkiego dowie, on się wszystkiego dooowieeeee! — jęczał do siebie, kiedy biegł przez korytarze.
To ten nieszczęsny sygnet, nic innego. Ale to przecież nie moja wina, że Vetinari ma chude palce. Na pewno by coś wywąchał, gdyby to draństwo pasowało! Dlaczego mi nie pozwolił go powiększyć? Ha… Gdybym to zrobił, wysłałby potem Żurawinę, żeby zabił jubilera! Wiem, że pośle go za mną, po prostu wiem!
Żurawina przerażał Dotychczasa. Mówił cicho i ubierał się skromnie. A kiedy Cosmo nie potrzebował jego usług, cały dzień siedział i czytał książkę. To niepokoiło. Gdyby ten człowiek był niepiśmiennym zbójem, w jakiś dziwny sposób sytuacja wyglądałaby lepiej, byłaby bardziej… zrozumiała. Nie miał wyraźnie żadnego zarostu, a blask jego łysiny w słoneczny dzień mógł oślepić.
Wszystko zresztą zaczęło się od kłamstwa. Dlaczego Cosmo mu uwierzył? Ponieważ był obłąkany, chociaż niestety nie przez cały czas. Był takim hobbystycznym szaleńcem. Miał to… to coś w kwestii lorda Vetinariego.
Na początku Dotychczas tego nie zauważył. Zdziwił się tylko, że na rozmowie kwalifikacyjnej Cosmo tak bardzo się interesuje jego wzrostem. A kiedy powiedział, że pracował w pałacu, został przyjęty natychmiast.
I to było kłamstwo, choć Dotychczas wolał o nim myśleć jak o nieszczęśliwym połączeniu dwóch prawd. Rzeczywiście przez jakiś czas był zatrudniony w pałacu, a Cosmo jak dotąd nie odkrył jeszcze, że na stanowisku ogrodnika. I wcześniej rzeczywiście był młodszym sekretarzem w Gildii Zbrojmistrzów, dzięki czemu mógł spokojnie oświadczyć „Byłem młodszym sekretarzem i pracowałem w pałacu”. Wyczuwał, że lord Vetinari przeanalizowałby tę frazę z większą starannością niż uszczęśliwiony Cosmo. A teraz siedział tu i doradzał bardzo ważnemu i sprytnemu człowiekowi, opierając się na wszystkich plotkach, jakie mógł sobie przypomnieć albo w ostateczności wymyślić. I udawało mu się. W swych codziennych działaniach finansowych Cosmo był chytry, bezlitosny i ostry jak brzytwa, ale kiedy chodziło o cokolwiek związanego z Vetinarim, stawał się naiwny jak dziecko.
Dotychczas zauważył, że szef czasem zwraca się do niego po nazwisku sekretarza Patrycjusza, ale dostawał pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, plus wyżywienie i własne łóżko na dodatek. Za takie pieniądze reagowałby na imię „Daisy”. No, może Daisy nie, ale na Clive’a na pewno.
A potem zaczął się koszmar i jak często w koszmarach, zwykłe codzienne obiekty nabrały złowieszczego charakteru.
Cosmo poprosił o starą parę butów Vetinariego.
To była trudna łamigłówka. Dotychczas nigdy nie był w pałacu, ale tamtej nocy wspiął się na płot obok starej bramy do ogrodu i spotkał jednego z dawnych kumpli, który dyżurował całą noc, by dokładać do kotłów ogrzewających cieplarnie. Pogadali chwilę i następnej nocy wrócił po parę starych, ale jeszcze całych czarnych skórzanych butów, rozmiar ósmy, oraz informację pucybuta, że jego lordowska mość ściera lewy obcas trochę mocniej niż prawy.