I… na bogów, wydrukowali jego obrazek. Jego portret! Oto on, Vetinari i grupa dygnitarzy, kiedy wczoraj wieczorem podziwiali nowy żyrandol. Zdążył się poruszyć, więc ikonogram wyszedł trochę rozmazany, ale to jednak nadal była twarz, która co rano przy goleniu patrzyła na niego z lustra. Na całej trasie do Genoi żyli ludzie nabrani, naciągnięci, wykiwani i oszukani przez tę twarz. Jedyne, czego nie dokonał, to nie zrobił nikogo w balona, a to tylko dlatego, że nie wymyślił, jak go tam zmieścić.
Owszem, miał taką uniwersalną twarz, przypominającą ludziom wiele innych twarzy, ale strasznie było patrzeć na nią unieruchomioną w druku. Niektórzy wierzą, że ikonograf może odebrać im duszę, jednak Moist obawiał się raczej o swoją wolność.
Moist von Lipwig, filar społeczeństwa. Ha…
Przyjrzał się dokładniej. Kto stoi za jego plecami? Szeroka twarz z zarostem trochę podobnym do Vetinariego, jednak to, co u Patrycjusza było kozią bródką, u tego człowieka sugerowało raczej efekt chaotycznego golenia. Pewnie ktoś z banku… Było tam tak wiele twarzy, tak wiele dłoni do uściśnięcia, a każdy chciał się zmieścić na obrazku. Ten człowiek wyglądał jak zahipnotyzowany, ale ludzie często tak się zachowują, kiedy widzą wymierzony w siebie ikonograf. Po prostu jeszcze jeden gość na jeszcze jednej uroczystości.
A wstawili ten obrazek na pierwszą stronę, bo ktoś uznał, że główny tekst — o upadku kolejnego banku i o tym, jak tłum rozwścieczonych klientów próbował powiesić dyrektora — nie zasługuje na ilustrację. Gdyby redaktor miał tyle przyzwoitości, żeby zamieścić obrazki z tego wydarzenia, uprzyjemniłby czytelnikom dzień. Ale nie, musiał puścić ikonogram Moista von cholernego Lipwiga!
A bogowie, kiedy mieli już człowieka przy linach, nie mogli się powstrzymać przed jeszcze jednym gromem. Trochę niżej na pierwszej stronie rzucał się w oczy tytuł FAŁSZERZ ZNACZKÓW ZAWIŚNIE. Czyli powieszą Owlswicka Jenkinsa. I za co? Za morderstwo? Za bycie znanym bankierem? Nie — za to, że wypuścił paręset arkuszy znaczków. Doskonale zrobionych, nie ma co — straż nigdy by nic nie wykryła, gdyby nie wdarli się na jego strych i nie znaleźli suszących się sześciu arkuszy czerwonych półpensowych.
Moist złożył zeznanie w sądzie. Nie miał wyjścia — to był jego obywatelski obowiązek. Fałszowanie znaczków uznawano za tak samo groźne jak fałszowanie monet, więc nie mógł się wywinąć, był w końcu naczelnym poczmistrzem, szanowanym obywatelem miasta. Czułby się odrobinę lepiej, gdyby oskarżony patrzył na niego z nienawiścią albo przeklinał, ale on tylko stał za barierką — drobna figurka z rzadką brodą, z oszołomionym, zagubionym wyrazem twarzy…
Podrabiał półpensowe znaczki, naprawdę. Serce pękało na samą myśl. Pewnie, robił też wyższe nominały, ale co za człowiek zadaje sobie tyle kłopotów dla półpensówki? Owlswick Jenkins sobie zadawał, a teraz siedział w jednej z cel dla skazańców w Tantach i miał jeszcze kilka dni, by zastanowić się nad naturą okrutnego losu, nim wyprowadzą go i każą tańczyć w powietrzu.
Byłem tam, myślał Moist. Wyprowadzili mnie, wszystko zakryła czerń… a potem dostałem nowe życie. Ale nigdy nie sądziłem, że bycie uczciwym obywatelem może się okazać tak paskudne.
— Eee… Dziękuję, Gladys — rzucił w stronę uprzejmie wyrastającej nad nim postaci.
— Ma Pan Teraz Spotkanie Z Lordem Vetinarim — oznajmił golem.
— Na pewno nie mam.
— Na Zewnątrz Czeka Dwóch Strażników, Którzy Są Pewni, Że Tak, Panie Lipwig — zahuczała Gladys.
Ach, jedno z tych spotkań… — pomyślał Moist.
— A termin tego spotkania to właśnie teraz, tak?
— Tak, Panie Lipwig.
Moist chwycił spodnie, ale jakiś relikt przyzwoitego wychowania kazał mu się zawahać. Spojrzał na górę niebieskiej bawełny przed sobą.
— Pozwolisz?
Gladys się odwróciła.
To przecież pół tony gliny, myślał ponuro Moist, wciągając ubranie. Ale szaleństwo jest zaraźliwe.
Skończył się ubierać i zbiegł tylnymi schodami na dziedziniec powozowni, który jeszcze niedawno groził, że stanie się jego miejscem przedostatecznego spoczynku. Wyruszał właśnie Quirmski Wahadłowiec. Moist wskoczył na kozioł, skinął woźnicy głową i jechał w chwale po Opacznym Broad-Wayu, aż zeskoczył przy głównej bramie pałacu.
Byłoby miło, myślał, biegnąc schodami w górę do Podłużnego Gabinetu, gdyby jego lordowska mość przyjął ideę, że spotkanie to coś, na co umawia się więcej niż jedna osoba. No ale przecież był tyranem i musiał mieć jakieś rozrywki.
Drumknott, sekretarz Patrycjusza, czekał przy drzwiach i szybko usadził go na miejscu przed biurkiem jego lordowskiej mości.
Po dziewięciu sekundach pracowitego pisania lord Vetinari uniósł głowę znad dokumentów.
— Ach, pan Lipwig — rzekł. — Nie w swoim złotym kostiumie?
— Jest w czyszczeniu, wasza lordowska mość.
— Mam nadzieję, że miał pan dobry dzień. To znaczy do tej chwili…
Moist rozejrzał się, sortując w pamięci ostatnie drobne kłopoty urzędu pocztowego. Jeśli nie liczyć Drumknotta, który stał przy swoim pracodawcy w postawie pełnej szacunku czujności, byli sami.
— Mogę wszystko wytłumaczyć — zapewnił Moist.
Lord Vetinari uniósł brew z czujną miną człowieka, który — znalazłszy na talerzu kawałek gąsienicy — ostrożnie podnosi resztę sałaty.
— Bardzo proszę — rzekł i usiadł wygodniej.
— Trochę nas poniosło — tłumaczył Moist. — Myśleliśmy nieco zbyt kreatywnie. Ułatwiliśmy mangustom mnożenie się w skrzynkach na listy, żeby wyeliminować węże…
Vetinari milczał.
— Ehm… które, przyznaję, sami wprowadziliśmy do skrzynek na listy, żeby zredukować liczbę ropuch…
Vetinari się powtórzył.
— Ehm… które, to fakt, nasz personel wkładał do skrzynek na listy, żeby odstraszać ślimaki…
Vetinari pozostał bezgłośny.
— Ehm… te zaś, co muszę uczciwie zaznaczyć, dostały się do skrzynek z własnej inicjatywy, aby się pożywić klejem na znaczkach — dokończył Moist świadom, że zaczyna bełkotać.
— No cóż, przynajmniej zaoszczędziły wam pracy z umieszczaniem ich tam własnoręcznie — stwierdził z satysfakcją Patrycjusz. — Jak można wnioskować, mamy do czynienia z sytuacją, gdy chłodna logika powinna ustąpić zdrowemu rozsądkowi, powiedzmy, przeciętnego kurczaka. Ale nie to jest powodem, dla którego prosiłem pana dzisiaj o przybycie.
— Jeśli chodzi o ten klej do znaczków o smaku kapusty… — zaczął Moist.
Vetinari machnął ręką.
— Zabawny przypadek — rzucił. — O ile wiem, nikt przy tym nie zginął.
— Eee… drugi nakład pięćdziesięciopensowego?
— Ten, który nazywają „Kochankowie”? Liga Przyzwoitości złożyła skargę, istotnie, ale…
— Nasz grafik nie zdawał sobie sprawy, co szkicuje! Nie zna się na rolnictwie! Sądził, że para młodych ludzi rozsiewa nasiona!
— Ehem… — mruknął Vetinari. — Ale rozumiem, że rzeczona kwestia może być obserwowana z rozsądną dokładnością jedynie przez duże szkło powiększające, a zatem obraza moralności, jeśli nastąpi, jest zadawana sobie samodzielnie. — Rzucił Moistowi jeden z tych swoich lekko przerażających uśmieszków. — Jak rozumiem, te nieliczne egzemplarze, które pozostały w obiegu wśród kolekcjonerów znaczków, są naklejane na gładkie brązowe koperty. — Spojrzał na całkowicie niemal pozbawioną wyrazu twarz Moista i westchnął. — Niech pan powie, panie Lipwig, czy miałby pan ochotę robić prawdziwe pieniądze?
Moist zastanawiał się chwilę, po czym zapytał ostrożnie: