Podobno jedyną krewną Vetinariego była ciotka. Cosmo westchnął. Ten to ma szczęście… Kiedy już sam zostanie Patrycjuszem, trzeba będzie ich trochę przerzedzić.
— Panie i panowie — zaczął, gdy ucichły obelgi i przezwiska. — Cieszę się, widząc was tu dzisiaj…
— Kłamca!
— Zwłaszcza ciebie, Pucci. — Cosmo uśmiechnął się do siostry.
Vetinari nie miał też takiej siostry jak Pucci. Nikt nie miał, Cosmo mógłby się założyć. Była potworem w mniej więcej ludzkiej postaci.
— Wiesz, nadal chyba coś jest nie tak z twoją brwią — stwierdziła Pucci.
Miała stolik tylko dla siebie i głos jak piła trafiająca na gwóźdź, z niewielkim dodatkiem syreny ostrzegawczej. W towarzystwie zawsze określano ją jako piękność i ozdobę towarzystwa, co tylko dowodziło, jak bogaci są Lavishowie. Przecięta na pół, mogłaby stać się dwiema pięknościami, choć w tym momencie już niezbyt pięknymi. Mówiono też, że odrzuceni przez nią mężczyźni z rozpaczy skakali z mostów, ale jedyną znaną osobą, która to mówi, była sama Pucci.
— Wszyscy wiecie, jak sądzę… — zaczął Cosmo.
— Dzięki totalnej niekompetencji waszej strony rodziny straciliście bank!
Głos dobiegł z kąta sali, ale uruchomił całą lawinę narzekań.
— Wszyscy tu jesteśmy Lavishami, Józefino — odparł Cosmo surowo. — Niektórzy z nas nawet urodzili się Lavishami.
Nie podziałało. A powinno. Na pewno u Vetinariego by podziałało. Nie miał żadnych wątpliwości. Ale on tylko irytował ludzi. Pomruki niechęci jeszcze nabrały mocy.
— Niektórzy z nas potrafią to wykorzystać — burknęła Józefina.
Miała na szyi szmaragdową kolię i kamienie rzucały na jej twarz zielonkawy blask. Cosmo był pod wrażeniem.
Kiedy tylko było to możliwe, Lavishowie zawierali małżeństwa z dalekimi kuzynami, ale na ogół w każdym pokoleniu kilkoro szukało partnerów poza rodziną — by uniknąć kłopotliwej sytuacji „trzech kciuków”. Kobiety znajdowały przystojnych mężów, którzy robili, co się im kazało, a mężczyźni znajdowali żony, które zadziwiająco szybko uczyły się humorów i drażliwości wystrzyżonej małpy, będących cechami prawdziwych Lavishów.
Józefina usiadła z wyrazem jadowitej satysfakcji na twarzy, wśród pomruków aprobaty. Poderwała się jednak na bis.
— I co masz zamiar zrobić w sprawie tej niewybaczalnej sytuacji? Wasza gałąź rodziny postawiła hochsztaplera na czele naszego banku! Znowu!
Pucci odwróciła się na krześle.
— Jak śmiesz mówić takie rzeczy o naszym ojcu?
— I jak śmiesz mówić takie rzeczy o Panu Marudzie? — dodał Cosmo.
Wiedział, że u Vetinariego to by podziałało. Józefina wyszłaby na głupią, a akcje Cosmo w sali z pewnością by wzrosły. Byłoby skuteczne dla Vetinariego, który potrafił unieść brew w takim niby wizualnym werblu.
— Co? Co? O czym ty mówisz? — zirytowała się Józefina. — Nie bądź durniem, dzieciaku! Mówię o tej kreaturze Lipwigu! Jest listonoszem, na wszystkich bogów! Dlaczego nie zaproponowałeś mu pieniędzy?
— Zaproponowałem — odparł Cosmo i dodał, już tylko do swego wewnętrznego ucha: Zapamiętam tego „dzieciaka”, ty wymokły tobole! Kiedy zostanę mistrzem unoszenia brwi, zobaczymy, co wtedy powiesz!
— I co?
— Wydaje się, że pieniądze go nie interesują.
— Bzdura!
— A co z pieskiem? — zapytał starszy głos. — Co by się stało, gdyby odszedł z tego świata, przed czym niech bogowie chronią?
— Wtedy bank wraca do nas, ciociu Staranno — odpowiedział Cosmo, zwracając się do kruchej staruszki w czarnych koronkach, zajętej haftowaniem.
— Niezależnie od tego, jak piesek umrze? — zapytała ciocia Staranna Lavish, całkowicie skoncentrowana na robótce. — Zawsze pozostaje opcja trucizny.
Z wyraźnym „szszszuu!” poderwał się prawnik cioci Staranny.
— Moja klientka chciałaby wyraźnie zaznaczyć, że jej wypowiedź odnosiła się jedynie do powszechnej dostępności szkodliwych substancji w sensie ogólnym, natomiast nie powinna być rozumiana jako wsparcie dla jakichkolwiek bezprawnych działań.
Usiadł zadowolony. Zapracował na swoje honorarium[4].
— Niestety, straż oblezie nas wszystkich jak tania kolczuga — odparł Cosmo.
— Strażnicy w naszym banku? Wyrzuć ich za drzwi!
— Czasy się zmieniają, ciociu. Nie możemy już tego robić.
— Kiedy twój pradziadek zrzucił swojego brata z balkonu, straż wyniosła nawet ciało za pięć szylingów i po kuflu piwa dla każdego.
— Tak, ciociu. Ale teraz patrycjuszem jest lord Vetinari.
— I on by pozwolił strażnikom kręcić się po naszym banku?
— Bez żadnych wątpliwości, ciociu.
— A więc nie jest dżentelmenem — uznała ze smutkiem staruszka.
— Dopuszcza do straży wampiry i wilkołaki — stwierdziła panna Tarantella Lavish. — To obrzydliwe, że tak sobie chodzą po ulicach jak prawdziwi ludzie.
…i coś brzęknęło w pamięci Cosmo. „Jest taki jak prawdziwi ludzie”, zabrzmiał głos jego ojca.
— To twój problem, Cosmo! — zawołała Józefina, by nie dopuścić do zmiany celu. — Ten twój nieudolny ojciec…
— Zamknij się — przerwał jej spokojnie Cosmo. — Zamknij się… A te szmaragdy wcale ci nie pasują.
To było niezwykłe. Lavishowie mogli skarżyć i spiskować, uwłaczać i oczerniać, ale przecież istniało coś takiego jak maniery.
W głowie Cosmo zabrzmiał kolejny „ping!” i głos ojca podjął: „Udało mu się ukryć to, kim jest, ukryć głęboko i wielkim kosztem. Prawdopodobnie nie ma już w nim tego, kim był kiedyś. Ale lepiej żebyś wiedział, na wypadek gdyby zaczął dziwnie się zachowywać”.
— Mój ojciec odbudował interesy banku — oświadczył Cosmo, gdy Józefina przerwała dla nabrania tchu do dalszej tyrady. Głos wciąż dźwięczał mu w głowie. — A wyście mu pozwolili. Tak, pozwolili. Nie obchodziło was, co robi, dopóki bank był dla was dostępny, dostępny dla wszystkich waszych małych intryg, które tak starannie ukrywamy i nie rozmawiamy o nich. Wykupił drobnych akcjonariuszy, a wam to nie przeszkadzało, dopóki były wypłacane wasze dywidendy. Szkoda tylko, że tak wiele można zarzucić jego doborowi znajomych…
— Zwłaszcza tej awanturnicy z music-hallu! — warknęła Józefina.
— …choć wybór ostatniej żony był bez zarzutu — ciągnął Cosmo. — Topsy była sprytna, podstępna, bezwzględna i bezlitosna. Mój problem polega na tym, że była w tym lepsza od was. A teraz muszę poprosić, żebyście mnie zostawili samego. Zamierzam odzyskać nasz bank. Traficie chyba do wyjścia.
Wstał, przeszedł do drzwi, zamknął je za sobą starannie i pędem pognał do swojego gabinetu, gdzie napawał się swoim tryumfem, do czego miał twarz akurat odpowiednią.
Dobry stary tatko! Oczywiście, ta pogawędka miała miejsce, kiedy Cosmo był dziesięciolatkiem i nie miał nawet swojego prawnika; nie opanował także rodzinnej tradycji ostrożnego i powściągliwego zaangażowania. Tato był rozsądny. Nie tylko udzielił Cosmo rady, ale zaopatrzył go w amunicję przeciwko pozostałym. Do tego przecież służą ojcowie.
Pan Bent! Był… nie po prostu panem Bentem. Był kimś z koszmarów. Wtedy ta wiadomość przeraziła młodego Cosmo, który później gotów był już pozwać ojca do sądu o te bezsenne noce — zgodnie z najlepszymi tradycjami Lavishów. Zrezygnował jednak, i bardzo dobrze, gdyż na procesie wszystko wyszłoby na jaw, a on by odrzucił wspaniały dar.