Выбрать главу

Moist zawsze był ostrożny co do przebrań. Nie korzystał z wąsików, które zerwą się od jednego szarpnięcia. Ale że miał najłatwiejszą do zapomnienia twarz na świecie, która pozostawała twarzą w tłumie, nawet jeśli była całkiem samotna, więc czasem warto było dać ludziom coś, o czym mogliby opowiedzieć straży. Okulary wydawały się oczywistym wyborem, choć Moist osiągał też świetne rezultaty z perukami nosowymi i usznymi. Wystarczy człowiekowi pokazać parę uszu wyglądających, jakby małe ptaki wiły w nich sobie gniazda, zobaczyć uprzejmą zgrozę w jego oczach, a można mieć pewność, że nic więcej nie zapamięta.

Oczywiście teraz Moist był człowiekiem uczciwym, ale jakaś jego część uważała za konieczne, by trzymać rękę na pulsie — na wszelki wypadek.

Dzisiaj kupił słoik kleju i duży słój złotych płatków, ponieważ widział dla nich zastosowanie.

— To będzie trzydzieści pięć pensów, panie Lipwig — stwierdził pan Proust. — Wychodzą jakieś nowe znaczki?

— Jeden czy dwa, Jack. A co u Ethel? I małego Rogera? — dodał Moist po błyskawicznym przerzuceniu danych pamięci.

— Bardzo dobrze, miło, że pan pyta. Podać coś jeszcze? — spytał Proust z nadzieją, na wypadek gdyby Moist nagle sobie uświadomił, że jego życie ulegnie znacznej poprawie dzięki zakupowi tuzina fałszywych nosów.

Moist zerknął na zestaw masek, przerażających gumowych rąk i zabawnych nosów, po czym uznał swe potrzeby za zaspokojone.

— Poproszę resztę, Jack. — Ostrożnie położył na ladzie jeden ze swoich nowych wytworów. — Daj tylko pół dolara.

Proust patrzył na notę, jakby miała wybuchnąć albo wypuścić gaz zmieniający umysł.

— Co to takiego, sir?

— Nota bankowa na jednego dolara. No… banknot. Najnowszy model.

— Muszę go podpisać albo co?

— Nie. To właśnie jest ciekawe. To dolar. Może należeć do każdego.

— Chciałbym, żeby należał do mnie. Byłbym wdzięczny.

— Teraz należy — zapewnił go Moist. — Ale możesz go używać do kupowania różnych towarów.

— Nie ma w nim złota — zauważył sprzedawca, biorąc dolara i trzymając go z daleka od siebie, na wszelki wypadek.

— Wiesz, gdybym ci zapłacił w pensach i szylingach, też by w nich nie było złota, zgadza się? W tej sytuacji jesteś o piętnaście pensów do przodu, a to dobre miejsce, żeby w nim być. Zgodzisz się? Ta nota warta jest dolara. Jeśli dostarczysz ją do mojego banku, dadzą ci za nią dolara.

— Przecież ja już mam dolara! E, mam, prawda? — upewnił się Proust.

— Brawo. Więc może wyjdziesz na ulicę i go wydasz? Chodźmy, chcę zobaczyć, jak to działa.

— Czy to tak jak ze znaczkami, panie Lipwig? — spytał Proust, chwytając się czegoś, co rozumiał. — Ludzie czasami płacą mi w znaczkach, bo przyjmuję zamówienia pocztą…

— Tak! Tak! Właśnie tak! Wyobraź sobie, że to wielki znaczek! Albo wiesz co? To oferta wstępna. Wydaj tego dolara, a ja ci dam następny dolarowy banknot, tak żebyś dalej miał dolara. Co ryzykujesz?

— Tylko że jak to jest ten, no, jeden z pierwszych… banknotów dolarowych, prawda… No bo mój chłopak kupił jeden z pierwszych znaczków, co je pan wypuścił, i teraz są warte kupę forsy, więc lepiej sobie go zatrzymam, kiedyś będzie wart pieniądze…

— Już jest wart pieniądze! — jęknął Moist.

To cały problem z wolno myślącymi ludźmi. Głupców mógł przekonywać bez wysiłku, ale tacy powolni potrzebowali czasu, by złapać, o co chodzi. Za to kiedy już zrozumieli, toczyli się naprzód jak walec.

— No tak, ale widzi pan… — Sklepikarz wyszczerzył zęby w czymś, co pewnie brał za chytry uśmieszek, ale w rzeczywistości wyglądał z nim jak Pan Maruda w połowie swojego toffi. — Przebiegły pan jest z tymi znaczkami, panie Lipwig, kiedy pan ciągle wypuszcza nowe. Moja babcia mówi, że jeśli to prawda, że człowiek ma we krwi dość żelaza, coby zrobić gwóźdź, to pan ma w sobie tyle tupetu, że nawet banda trolli tak nie tupie. Bez urazy, nasza babcia zawsze mówi, co myśli…

— Doprowadziłem do tego, że poczta dociera na czas, prawda?

— O tak. Babcia mówi, że może i jest z pana lisek chytrusek, ale jak się pan za co weźmie, to załatwi, nie ma co…

— Słusznie! No więc wydajmy tego nieszczęsnego dolara, dobrze? — zaproponował Moist.

Czyżbym miał w sobie jakąś podwójną magiczną siłę? — zastanawiał się. Taką, która starszym paniom pozwala przejrzeć mnie na wylot, ale lubić to, co zobaczą?

Tak więc pan Proust postanowił zaryzykować swojego dolara w sąsiednim sklepie i wydać go na uncję tytoniu fajkowego „Wesoły Żeglarz”, trochę miętówek i egzemplarz „Co w nowinkach?”. Pan „Elegant” Poleforth, któremu wyjaśniono sens ćwiczenia, przyjął banknot i zaniósł go na drugą stronę ulicy do pana Draymana, rzeźnika, który także przyjął go z wahaniem, kiedy już wszystko mu uczciwie wytłumaczono. Banknot był zapłatą za kilka kiełbasek, a pan Drayman dał również Moistowi kość „dla pańskiego pieska”. Było bardzo prawdopodobne, że Pan Maruda nigdy jeszcze nie widział prawdziwej kości. Krążył wokół niej ostrożnie i czekał, aż zacznie piszczeć.

Ulica Dziesiątego Jajka to rejon niewielkich sklepików handlujących niewielkimi produktami za niewielkie pieniądze i z niewielkim zyskiem. Na takiej ulicy nie sprawdzają się wielkie idee. Tu trzeba się przyglądać szczegółom. Wszyscy znali się ze sobą. Wszyscy ze sobą handlowali. I każdy znał Moista von Lipwiga, człowieka w złotym stroju. Dolarowe noty były oglądane z wielką uwagą i budziły poważne dyskusje.

— To taki jakby weksel czy żeton, prawda?

— No dobrze, ale przypuśćmy, że będziesz potrzebował pieniędzy…

— Ale przecież są… Poprawcie, jeśli się mylę… Czy weksel to nie są pieniądze?

— No dobra, ale czyj to jest weksel?

— No… Jacka tutaj, bo… Nie, zaraz… To pieniądze, tak?

Dyskusje trwały, a Moist uśmiechał się pod nosem. Całe nowe teorie pieniądza wyrastały jak grzyby — w ciemności i na nawozie bzdur. Ale ci ludzie liczyli każde pół szeląga, a do snu kładli się z kasetką na pieniądze pod łóżkiem. Odważali wszystko co do drobinki, wpatrując się pilnie we wskaźnik wagi, ponieważ byli ludźmi żyjącymi z marginesów. Jeśli uda się Moistowi przekonać ich do papierowych pieniędzy, to będzie już w domu i dotrze tam jeśli nie suchą, to najwyżej lekko zmoisczoną stopą.

— Czyli myślicie, panowie, że się przyjmą? — zapytał, korzystając z chwili ciszy.

Powszechna opinia brzmiała, że owszem, mogą, ale powinny wyglądać bardziej „fikuśnie”, jak to określił Elegant Poleforth.

— Wie pan, takie fikuśne litery i w ogóle.

Moist zgodził się, po czym każdemu wręczył na pamiątkę po banknocie. Warto było.

— A gdyby wszystko poszło w wahoonie — dodał pan Proust — ciągle ma pan przecież złoto, prawda? Zamknięte w jakiejś piwnicy.

— O tak, musi pan mieć złoto — zgodził się pan Drayman.

Rozległ się zgodny pomruk aprobaty, a Moist poczuł, że jego dobry nastrój odpływa.

— Ale wydawało mi się, że wszyscy się co do tego zgodziliśmy: złoto nie jest potrzebne?

Prawdę mówiąc, nie zgodzili się, ale warto było spróbować.

— No tak, ale ono musi gdzieś być — stwierdził pan Drayman.

— Nie pozwala bankom na oszustwa — oświadczył pan Poleforth tonem tej absolutnej pewności, jaka jest znakiem firmowym najlepiej poinformowanej ze wszystkich istot, to znaczy Faceta w Pubie.

— Miałem nadzieję, że panowie zrozumieli — jęknął Moist. — Nie potrzebujecie złota!