Dwóch umięśnionych ochroniarzy, którzy mieli jej utorować drogę, zostało pokonanych samą liczbą, co oznaczało, że szczuplejsi młodzi ludzie, prowadzący jej niezwykle rasowe płowe psy, utknęli za nimi. Pucci musiała przeciskać się przez tłum.
A mogło wypaść tak dobrze, myślał Moist. Były tu wszystkie niezbędne składniki: para czarno ubranych osiłków taka groźna, psy takie smukłe i płowe… Za to sama Pucci została pobłogosławiona paciorkowatymi, podejrzliwymi oczkami i obfitą górną wargą, co w połączeniu z długą szyją przywodziło bezstronnemu obserwatorowi na myśl kaczkę, którą obraził przepływający pstrąg.
Ktoś powinien jej wytłumaczyć, że czerń nie jest jej kolorem, że kosztowne futro lepiej wyglądało na oryginalnych właścicielach, że jeśli ma zamiar nosić wysokie obcasy, to znawcy mody w tym tygodniu sugerują, by nie wkładać równocześnie ciemnych okularów, bo kiedy człowiek przechodzi ze słonecznego dnia w relatywny półmrok, na przykład do banku, traci orientację i może przebić stopę własnego ochroniarza. Prawdę mówiąc, ktoś powinien jej powiedzieć, że prawdziwy styl bierze się z wrodzonego sprytu i chytrości. Nie można go kupić.
— Panna Pucci Lavish, panie i panowie! — Moist zaczął klaskać, gdy tymczasem Pucci zdarła ciemne okulary i z mordem w oczach podeszła do lady. — Jedna z dyrektorów banku, która dołączy do nas wszystkich przy robieniu pieniędzy.
W tłumie zabrzmiały słabe oklaski. Większość obecnych nigdy nie widziała Pucci, ale lubiła darmowe przedstawienia.
— Tak jest! Słuchajcie mnie! Niech wszyscy słuchają! — rozkazała. I znowu pomachała czymś, co Moistowi wydało się jednym z eksperymentalnych banknotów dolarowych. — To tylko bezwartościowy papier! I to obiecuje wam rozdawać!
— Nie. To jakby czek na okaziciela albo list bankierski — sprzeciwił się Moist.
— Doprawdy? Zobaczymy, mówię! Dobrzy ludzie Ankh-Morpork! Czy ktokolwiek z was uważa, że ten kawałek papieru może być wart dolara? Czy ktokolwiek da mi za niego dolara? — Pucci znów lekceważąco pomachała banknotem.
— Nie wiem. Co to takiego? — zapytał ktoś, a tłum zaszumiał niepewnie.
— Eksperymentalny banknot — wyjaśnił Moist ponad narastającym gwarem. — Taki, żeby wypróbować samą zasadę.
— A ile ich jest wszystkich? — spytał zaciekawiony człowiek.
— Jakieś dwanaście.
Zaciekawiony zwrócił się do Pucci.
— Dam za niego pięć dolarów. Co pani na to?
— Pięć?! — zawołała wstrząśnięta Pucci. — Tu stoi, że jest wart jednego!
— Tak, jasne. Pięć dolarów, panienko.
— Dlaczego? Oszalał pan?
— Jestem tak samo normalny jak każdy inny, młoda damo!
— Ja dam siedem! — oznajmił jeden z tych innych, podnosząc rękę.
— To jakiś obłęd! — wrzasnęła Pucci.
— Obłęd? — powtórzył ten inny. Wskazał palcem Moista. — Gdybym nakupił sobie czarnych pensowych znaczków, kiedy ten gość je wypuścił w zeszłym roku, teraz byłbym bardzo bogaty!
— A ktoś pamięta niebieskie trójkątne? — zapytał następny licytujący. — Kosztowały po pięćdziesiąt pensów. Nalepiłem jeden na liście do ciotki, a zanim do niej dotarł, znaczek był wart pięćdziesiąt dolarów. I ten stary tobół nie chce mi go oddać!
— Teraz jest wart sto sześćdziesiąt! — stwierdził ktoś z tyłu. — W zeszłym tygodniu wystawili go na aukcji w Centrum Znaczków i Szpilek u Dave’a. Dam dziesięć dolarów, panienko!
— Tutaj piętnaście!
Moist z góry miał dobry widok. W głębi sali uformowało się niewielkie konsorcjum działające na zasadzie, że lepiej mieć niewielkie udziały niż żadnych.
Zbieranie znaczków… Zaczęło się już pierwszego dnia, a potem szaleństwo rosło jak… jak coś wielkiego, stosując się do dziwacznych, zwariowanych zasad. Czy istniała jakaś inna dziedzina, w której skaza zwiększała wartość towaru? Czy ktoś kupiłby garnitur dlatego, że jeden rękaw jest krótszy od drugiego? Albo przyszyty jest przypadkowy kawałek materiału? Oczywiście, kiedy Moist to zauważył, zaczął wprowadzać błędy świadomie, dla publicznej rozrywki, ale na pewno nie zaplanował tego, by głowa lorda Vetinariego pojawiała się dołem do góry jeden raz na każdym arkuszu niebieskich. Pewien drukarz chciał je zniszczyć, ale Moist powalił go atakiem z wyskoku.
Cały ten interes wydawał się nierealny, jak zawsze w świecie Moista. Kiedyś, kiedy Moist był niegrzecznym chłopcem, sprzedawał marzenia, a prawdziwym przebojem było to, w którym dzięki szczęśliwemu przypadkowi człowiek zdobywa fortunę. Sprzedawał szkło jako brylant, bo chciwość przesłaniała ludziom wzrok. Rozsądni, uczciwi ludzie, którzy każdego dnia ciężko pracowali, wbrew wszelkim doświadczeniom wierzyli jednak w pieniądze za nic. Ale zbieracze znaczków… Ci ludzie wierzyli w drobne doskonałości. Możliwe było, by maleńką część świata doprowadzić do właściwego stanu. A nawet jeśli się nie dało, człowiek przynajmniej wiedział, których kawałków brakuje. Mógłby to być, na przykład, niebieski trójkątny za 50 pensów z błędem, ale gdzieś krążyło jeszcze sześć takich i kto wie, czy szczęście nie uśmiechnie się do zaangażowanego poszukiwacza?
Musiałoby to być wielkie szczęście, co Moist musiał przyznać, gdyż cztery z tych sześciu czekało bezpiecznie w ołowianej skrzynce pod podłogą w jego gabinecie, odłożone na ciężkie czasy. Ale i tak gdzieś pozostały jeszcze dwa, może zniszczone, zagubione, zjedzone przez ślimaki albo — i tutaj nadzieja leżała warstwą grubą jak śnieg zimą — wciąż w jakimś zapomnianym pliku listów w głębi szuflady.
…A panna Pucci zwyczajnie nie miała pojęcia, jak pracować z tłumem. Tupała nogą, żądała uwagi, straszyła i obrażała, a na pewno nie pomogło, że nazwała ich „dobrymi ludźmi”, bo przecież nikt nie lubi zbyt bezczelnych kłamców. Traciła nerwy, gdyż licytacja doszła do trzydziestu czterech dolarów. A teraz…
…podarła banknot!
— Oto co myślę o tych głupich pieniądzach! — oświadczyła i rzuciła kawałki w powietrze. A potem stała zdyszana i tryumfująca, jakby zrobiła coś sprytnego.
Jak kopniak w szczękę wymierzony wszystkim obecnym… Płakać się chciało, naprawdę. No cóż…
Moist wyjął z kieszeni jeden z kilku banknotów i podniósł w górę.
— Panie i panowie! — zawołał. — Mam tu jeden z coraz rzadszych, jak widzimy, jednodolarowych banknotów pierwszej generacji! — Musiał zrobić przerwę na śmiech. — Z podpisem moim i prezesa! Oferty powyżej czterdziestu dolarów poproszę! Wszystkie zyski pójdą na biedne dzieciaczki!
Dociągnął do pięćdziesięciu, odrzucając kilka ofert. Pucci stała przez chwilę zignorowana i wściekła, a potem żachnęła się i wyszła. Trzeba przyznać, że żachnięcie się jej udało. Nie umiała sobie radzić z ludźmi, próbowała zarozumiałością zastąpić godność, ale żachnąć się potrafiła lepiej niż indyk na batucie.
Zanim szczęśliwy zwycięzca dotarł do wrót banku, otaczali go już jego mniej szczęśliwi współlicytanci. Reszta tłumu ruszyła do kontuarów; nie byli pewni, co się dzieje, ale bardzo stanowczo chcieli wziąć w tym udział.
Moist złożył dłonie przy ustach.
— Dziś po południu, panie i panowie, pan Bent i ja będziemy dostępni, by omówić bankowe pożyczki!
To zwiększyło zamieszanie.
— Dym i lustra, panie Lipwig — stwierdził Bent, odchodząc od balustrady. — Nic tylko dym i lustra.
— Ale załatwione bez dymu i w całkowitej nieobecności luster, panie Bent — odparł wesoło Moist.
— A te „dzieciaczki”? — spytał Bent.