— A co się ze mną stanie, jeśli odpowiem: tak?
— Rozpocznie pan nową karierę, pełną wyzwań i przygód, panie Lipwig.
Moist zaczął się wiercić. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że w tej chwili ktoś stanął już przy drzwiach. Ktoś o solidnej, choć nie groteskowej budowie, w tanim czarnym garniturze i absolutnie pozbawiony poczucia humoru.
— A tak dla podtrzymania dyskusji… Co się stanie, jeśli powiem: nie?
— Może pan wyjść tamtymi drzwiami i nie będziemy już wracać do tej sprawy.
To były drzwi w innej ścianie. Nie wchodził przez nie.
— Tamte drzwi? O tam? — Moist wstał i wskazał je palcem.
— W samej rzeczy, panie Lipwig.
Moist zwrócił się do Drumknotta.
— Czy mogę pożyczyć pański ołówek? Bardzo dziękuję.
Podszedł do drzwi i otworzył je. Potem teatralnym gestem przyłożył dłoń do ucha i upuścił ołówek.
— Sprawdzimy, jak głę…
Stuk! Ołówek odbił się i potoczył po całkiem solidnych z wyglądu deskach podłogi. Moist podniósł go i powoli wrócił na krzesło.
— Czy kiedyś nie było tam takiej głębokiej jamy z kolcami na dnie? — zapytał.
— Trudno sobie nawet wyobrazić, czemu miałby pan tak myśleć — odparł Vetinari.
— Jestem pewien, że była — upierał się Moist.
— Domyślasz się, Drumknott, skąd u pana Lipwiga pomysł, że za tymi drzwiami była głęboka jama z kolcami na dnie? — zapytał Vetinari.
— Trudno sobie nawet wyobrazić, czemu miałby tak myśleć, sir — wymamrotał sekretarz Patrycjusza.
— Bardzo jestem zadowolony z pracy w urzędzie pocztowym — zapewnił Moist i uświadomił sobie, że brzmi to, jakby się tłumaczył.
— Nie wątpię. Jest pan doskonałym naczelnym poczmistrzem. — Vetinari znów zwrócił się do Drumknotta. — Skoro już skończyliśmy, powinienem się zająć nocnymi przekazami z Genoi.
Po czym starannie złożył list i wsunął go do koperty.
— Tak jest, sir — zgodził się Drumknott.
Tyran Ankh-Morpork wrócił do pracy. Moist przyglądał się, jak Vetinari wyjmuje z szuflady niewielkie, ale ciężkie z wyglądu czarne pudełko. Wydobył z niego laskę czarnego laku, po czym wytopił niewielką kałużę, która spłynęła na kopertę. Robił to z zaabsorbowaną miną, która doprowadzała Moista do szału.
— Czy to wszystko? — zapytał.
Vetinari uniósł głowę i zdawało się, że zdziwił się na jego widok.
— Ależ tak, panie Lipwig. Może pan odejść. — Odłożył lak i wyjął ze szkatułki czarny sygnet.
— Ale nie ma żadnego problemu, prawda?
— Nie, absolutnie. Stał się pan wzorowym obywatelem, panie Lipwig. — Vetinari starannie odbił w stygnącym laku literę V. — Codziennie wstaje pan o ósmej, a o wpół do dziewiątej siada pan już za swoim biurkiem. Zmienił pan urząd pocztowy z katastrofy w sprawnie działającą maszynę. Płaci pan podatki, a mały ptaszek wyćwierkał mi, że pewnie w przyszłym roku zostanie pan przewodniczącym Gildii Kupców. Brawo, panie Lipwig!
Moist wstał i skierował się do wyjścia, ale się zawahał.
— A co złego jest w stanowisku przewodniczącego Gildii Kupców? — zapytał.
Powoli, z ostentacyjną cierpliwością, Vetinari wsunął swój pierścień do szkatułki, a ją do szuflady biurka.
— Nie zrozumiałem, panie Lipwig…
— No, właśnie mówił mi pan takie rzeczy, jakby coś było ze mną nie w porządku.
— Nie wydaje mi się, żebym tak mówił. — Vetinari obejrzał się na sekretarza. — Czyżbym użył wzgardliwej intonacji?
— Nie, sir. Często pan wspominał, że handlowcy i sklepikarze z Gildii Kupców są kręgosłupem miasta — odparł Drumknott, wręczając mu grubą teczkę.
— Dostanie pozłacany łańcuch, Drumknott — dodał Vetinari, w skupieniu czytając następny list.
— I co w tym takiego strasznego? — zapytał Moist.
Vetinari znów podniósł głowę z wyrazem szczerze udawanego zdziwienia.
— Czy dobrze się pan czuje, panie Lipwig? Wydaje mi się, że coś jest nie w porządku z pańskim słuchem. A teraz niech pan już biegnie. Główna poczta otwiera się za dziesięć minut i z pewnością chciałby pan, jak zawsze, dać dobry przykład swoim pracownikom.
Kiedy Moist wyszedł, sekretarz bez słowa położył przed Vetinarim następną teczkę. Była opisana „Albert Spangler/Moist von Lipwig”.
— Dziękuję ci, Drumknott, ale dlaczego?
— Wyrok śmierci na Alberta Spanglera nadal obowiązuje, panie — wymamrotał Drumknott.
— Ach, rozumiem — rzekł Vetinari. — Sądzisz, że przypomnę panu Lipwigowi, iż pod swym nomme de swindle Alberta Spanglera wciąż może być powieszony? Sądzisz, że mogę mu zasugerować, iż wystarczy mi tylko poinformować azety o swoim zdumieniu odkryciem, jak to nasz szanowny pan Lipwig jest mistrzem złodziejstwa, oszustw i wyłudzeń, który w ciągu wielu lat ukradł setki tysięcy dolarów, doprowadzając banki do upadku, a uczciwe przedsiębiorstwa do ruiny? Sądzisz, że zagrożę mu wysłaniem do urzędu pocztowego moich najlepiej wyszkolonych księgowych, którzy z całą pewnością znajdą dowody najbardziej zuchwałej defraudacji? Sądzisz, że odkryją, na przykład, iż w całości przepadł Pocztowy Fundusz Emerytalny? Sądzisz, że ogłoszę światu swą grozę z powodu tego, iż ten nędznik Lipwig wymknął się jakoś szubienicy z pomocą nieustalonych osób? Krótko mówiąc, sądzisz, że wyjaśnię mu, jak łatwo mógłbym strącić go tak nisko, że dawni przyjaciele musieliby klęknąć, aby na niego splunąć? Czy tego się właśnie spodziewałeś, Drumknott?
Sekretarz spojrzał w sufit. Bezgłośnie poruszał wargami przez jakieś dwadzieścia sekund, kiedy jego lordowska mość zajmował się papierami. Potem opuścił wzrok.
— Tak, sir — potwierdził. — To mniej więcej wyczerpuje sprawę moim zdaniem.
— Ale istnieje więcej niż jeden sposób, by przywiązać człowieka do koła, Drumknott.
— Na brzuchu i na wznak, panie?
— Dziękuję ci, Drumknott. Jak wiesz, wysoko cenię twój wyrobiony brak wyobraźni.
— Tak, sir. Dziękuję.
— W rzeczywistości, Drumknott, pozwalasz mu samemu zbudować dla siebie koło i osobiście dokręcić śruby.
— Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, sir.
Vetinari odłożył pióro.
— Musisz uwzględnić psychologię danego osobnika, Drumknott. Każdego człowieka można sobie wyobrazić jako swego rodzaju zamek, do którego istnieje klucz. W nadchodzącej potyczce wiążę z panem Lipwigiem wielkie nadzieje. Nawet teraz wciąż zachował instynkty przestępcy.
— Skąd to wiesz, panie?
— Och, jest całe mnóstwo drobnych wskazówek, Drumknott. Ale chyba najbardziej przekonujące jest to, że właśnie wyszedł z twoim ołówkiem.
Były spotkania. Zawsze były spotkania. I były nudne, co jest jednym z powodów, dla których były spotkaniami — nuda lubi towarzystwo.
Urząd już nie zdobywał świata. On już tam dotarł, już go opanował, a teraz zdobyte miejsca wymagały personelu, planu zmian, pensji, emerytur, konserwacji budynku, sprzątaczy przychodzących w nocy, harmonogramu odbioru poczty, dyscypliny, inwestycji i tak dalej, i dalej…
Moist wpatrywał się smętnie w list od pani Estressy Partleigh z Kampanii Równego Wzrostu. Najwyraźniej urząd pocztowy nie zatrudniał dostatecznej liczby krasnoludów. Moist całkiem rozsądnie — tak mu się wydawało — wskazał na fakt, że jeden na trzech jego pracowników jest krasnoludem. Odpowiedziała mu, że nie o to chodzi. Chodzi o to, że ponieważ wzrost krasnoluda to średnio dwie trzecie wzrostu człowieka, urząd pocztowy, jako odpowiedzialna instytucja, powinien zatrudniać półtora krasnoluda na każdego ludzkiego pracownika. Urząd pocztowy musi wyciągnąć rękę do społeczności krasnoludów, tak stwierdziła pani Partleigh.