— Myślę, że moja sekretarka robi do mnie słodkie oczy. Mówię: „sekretarka”, bo ona tak jakby założyła, że nią jest.
Niektóre narzeczone zalałyby się łzami albo zaczęły krzyczeć, lecz Adora Belle wybuchnęła śmiechem.
— I jest golemem — dokończył Moist.
Śmiech ucichł.
— To niemożliwe. To nie działa w ten sposób. Zresztą dlaczego golem miałby uznać, że jest rodzaju żeńskiego? Coś takiego nigdy się jeszcze nie zdarzyło.
— Założę się, że do tej pory istniało niewiele wyemancypowanych golemów. Poza tym dlaczego właściwie miałaby myśleć, że jest rodzaju męskiego? A ona mruga do mnie i macha rzęsami… No, przynajmniej tak się jej wydaje. Stoją za tym dziewczyny pracujące w okienkach pocztowych. Słuchaj, ja nie żartuję. Problem polega na tym, że ona też nie.
— Porozmawiam z nim… czy też z nią, jak twierdzisz.
— Dobrze. Następna sprawa to ten facet…
Aimsbury wychylił głowę zza drzwi. Był zakochany.
— Ma panienka ochotę na jeszcze kilka klopsików? — zapytał, znacząco poruszając brwiami, jakby klopsikowe rozkosze były sekretem znanym tylko nielicznym[6].
— Ma pan więcej? — zdumiała się Adora Belle, spoglądając na swój talerz. Nawet Pan Maruda nie potrafiłby go lepiej wyczyścić, a ona wyczyściła go już dwukrotnie.
— Wiesz, co w nich jest? — zapytał Moist, który po raz kolejny zdecydował się na omlet przygotowany przez Peggy.
— A ty?
— Nie!
— Ja też nie. Ale moja babcia je robiła i wiążą się z nimi moje najszczęśliwsze wspomnienia. Nie popsuj ich. — Adora Belle uśmiechnęła się promiennie do zachwyconego kucharza. — Tak, poproszę, Aimsbury, ale niedużo. Chciałam tylko zauważyć, że smak mogłaby poprawić odrobina czos…
— Nic pan nie je, panie Bent — zauważył Cosmo. — Może kawałek tego bażanta?
Główny kasjer rozejrzał się nerwowo, trochę nieswój w tym wspaniałym domu pełnym dzieł sztuki i służby.
— Chcę… Chcę wyraźnie zaznaczyć, że moja lojalność wobec banku jest…
— …niekwestionowana, panie Bent. Oczywiście. — Cosmo podsunął mu srebrną tacę. — Ale proszę coś przegryźć, skoro już pan tu dotarł.
— Pan także mało co je, panie Cosmo. Tylko chleb i wodę!
— Przekonałem się, że pomaga mi to myśleć. Co takiego chciał pan…?
— Wszyscy go lubią, panie Cosmo. Wystarczy, że porozmawia z ludźmi, a oni go lubią. I naprawdę postanowił zrezygnować ze złota. Proszę tylko pomyśleć, sir! Gdzie znajdziemy prawdziwą wartość? On twierdzi, że chodzi o miasto, ale to rzuca nas na łaskę… polityków! To oszustwo!
— Sądzę, że łyk brandy dobrze panu zrobi — rzekł Cosmo. — To, co pan powiedział, to czyste złoto prawdy. Ale jaka droga powiedzie nas dalej naprzód?
Bent się zawahał. Nie lubił rodziny Lavishów. Oplatali bank niczym bluszcz, ale przynajmniej nie próbowali niczego zmieniać i przynajmniej wierzyli w złoto.
I nie byli głupi.
Mavolio Bent miał definicję głupoty, którą większość ludzi uznałaby za nazbyt szeroką. Śmiech był głupi. Teatr, poezja i muzyka były głupie. Ubrania, które nie są szare, czarne, a co najmniej z niebarwionych tkanin. Obrazy przedstawiające rzeczy, które nie istnieją realnie… Głupota była podstawowym stanem istnienia i musiał ją przezwyciężać każdym kręgiem swego moralnego kręgosłupa.
Misjonarze co bardziej surowych wyznań uznaliby Mavolia za idealnego nawróconego, tyle że religie także były wybitnie głupie.
Głupie nie były liczby. Liczby utrzymywały wszystko. I głupie nie było złoto. Lavishowie wierzyli w liczenie i w złoto. Pan Lipwig traktował liczby tak, jakby były zabawkami, i powiedział, że złoto to tylko ołów na wakacjach! A to przecież gorzej niż głupi pogląd. To niewłaściwe zachowanie — przekleństwo, które po latach zmagań udało mu się wyrwać ze swojej piersi.
Ten człowiek musiał odejść. Nie po to Bent ciężką pracą pokonywał kolejne stopnie bankowej kariery, by teraz ten… osobnik zmieniał wszystko w kpinę. Nie!
— Ten człowiek znowu przyszedł dzisiaj do banku. Był bardzo dziwny. Sprawiał wrażenie, jakby znał pana Lipwiga, ale nazywał go Albertem Spanglerem. Mówił tak, jak gdyby znali się sprzed wielu lat, i mam wrażenie, że pan Lipwig się tym zdenerwował. Nazywał się Cribbins, a przynajmniej tak zwrócił się do niego pan Lipwig. Bardzo stare ubranie, bardzo zakurzone. Twierdził, że jest księdzem czy zakonnikiem, ale nie sądzę.
— I to było w nim dziwne, tak?
— Nie, panie Cosmo…
— Nazywaj mnie po prostu Cosmo, Malcolmie. Przecież nie są nam potrzebne te wszystkie ceregiele.
— No… no tak — zgodził się Mavolio Bent. — Ale nie, nie o to chodziło. To jego zęby. Miał takie stare protezy, a one przesuwały się i grzechotały, kiedy mówił…
— Ach, ten stary typ ze sprężynami — domyślił się Cosmo. — No dobrze. I Lipwig się zdenerwował?
— O tak. I dziwna sprawa: twierdził, że nie zna tego człowieka, ale zwrócił się do niego po nazwisku.
— Tak, to dziwne. — Cosmo się uśmiechnął. — I ten człowiek poszedł sobie?
— No tak, si… panie… Cosmo. I zaraz przyszedłem tutaj.
— Doskonale się spisałeś, Matthew. Jeśli ten człowiek znów się zjawi, czy mógłbyś pójść za nim i sprawdzić, gdzie mieszka?
— Jeśli zdołam, si… panie… Cosmo.
— Doskonale!
Cosmo pomógł Bentowi wstać z krzesła, uścisnął mu dłoń, tanecznym krokiem odprowadził go do drzwi i wypchnął na ulicę, wszystko to w jednej płynnej baletowej sekwencji.
— Proszę wracać, panie Bent, bank pana potrzebuje! — rzekł, zamykając drzwi. — Dziwaczne z niego stworzenie… Nie sądzisz, Drumknott?
Wolałbym, żeby przestał, pomyślał Dotychczas. Czy jemu się wydaje, że jest Vetinarim? Jak nazywają te rybki, które pływają razem z rekinami i starają się być użyteczne, żeby nie zostać pożarte? To ja, ja tak właśnie robię, po prostu trzymam się, bo to bezpieczniejsze niż puścić.
— Jak Vetinari odszukałby źle ubranego człowieka, nowego w mieście, z niedopasowanymi zębami, Drumknott? — zapytał Cosmo.
Pięćdziesiąt dolarów miesięcznie plus wikt i opierunek, myślał Dotychczas, wyrywając się z tego ulotnego morskiego koszmaru. Nie zapominaj o tym. Zresztą jeszcze kilka dni i będziesz wolny.
— Często wykorzystuje Gildię Żebraków, sir — odparł.
— Ach, oczywiście. Zajmij się tym.
— Będą wydatki, sir.
— Oczywiście, Drumknott, jestem tego świadom. Zawsze są wydatki. A ta druga sprawa?
— Już wkrótce, sir. Niedługo. To nie jest sprawa dla Żurawiny, sir. Muszę przekupić kogoś na najwyższym poziomie. — Dotychczas zakaszlał. — Milczenie jest kosztowne, sir.
Moist w milczeniu odprowadził Adorę Belle z powrotem na Niewidoczny Uniwersytet. Najważniejsze było to, że nic się nie potłukło i nikt nie zginął.
Wreszcie, jakby wyciągając wnioski ze starannych przemyśleń, Adora Belle powiedziała:
— Wiesz, przez jakiś czas sama pracowałam w banku i chyba nikt nie został zasztyletowany.
— Przykro mi, zapomniałem cię ostrzec. Ale przecież zdążyłem na czas odepchnąć cię z drogi.