— Tym proszę się nie martwić. — Hicks wyjął z worka niewielki ozdobny słój i przetarł go rękawem. — Profesor Flead zapisał swoją duszę uniwersytetowi. Jest trochę zrzędliwy, muszę przyznać, ale chętnie będzie współpracował, jeśli tylko urządzimy porządny pokaz.
Cofnął się.
— Mamy wszystko? Posępne świece, Krąg Namaretha, Kielich Bezgłośnego Czasu, Maska, oczywiście, Kotary tych… Kotar oraz… — Obok słoika położył na stole niewielką szkatułkę. — Oraz kluczowe składniki.
— Jak to? Znaczy, wszystkie te kosztownie brzmiące przedmioty nie są kluczowe? — zdziwił się Moist.
— Służą… scenerii — wyjaśnił Hicks, poprawiając kaptur. — Właściwie moglibyśmy tu wszyscy siedzieć i głośno czytać teksty, ale bez kostiumów i scenerii, komu chciałoby się przybyć? A czy w ogóle interesujecie się teatrem? — zapytał z nadzieją.
— Chodzę, kiedy tylko mogę — odparł Moist czujnie, gdyż rozpoznał tę nadzieję.
— A nie widział pan może przypadkiem „Szkoda, że jest instruktorką sztuk walki” ostatnio w Małym Teatrze? Wystawia to Trupa z Sióstr Dolly?
— Uhm… nie. Obawiam się, że nie.
— Grałem tam sir Andrew Pierdołę — dodał doktor Hicks, na wypadek gdyby Moist doznał nagłego ataku przypomnienia.
— Och, to był pan! — zawołał Moist, który spotykał już aktorów. — Wszyscy w pracy o tym rozmawiali…
Wszystko będzie dobrze, myślał, dopóki nie zapyta, o czym konkretnie rozmawiali. W każdej sztuce zawsze jest taka scena, kiedy wydarza się coś prześmiesznie strasznego.
Ale Hicks był doświadczonym aktorem i wiedział, kiedy lepiej nie przeciągać struny.
— Znacie jakieś starożytne języki? — spytał zamiast tego.
— Znam podstawy monotonnego bełkotu — odparł Moist. — Czy to wystarczająco starożytne?
— — powiedziała Adora Belle, a Moistowi ciarki przeszły po plecach.
Prywatna mowa golemów stanowiła zwykle piekielną torturę dla ludzkiego języka i krtani, ale w ustach Adory Belle brzmiała niewyobrażalnie seksownie. Była niczym srebro w powietrzu.
— Co to było? — zdziwił się Hicks.
— Typowa mowa golemów przez ostatnie dwadzieścia tysięcy lat.
— Naprawdę? Bardzo… poruszające. No to… może zaczniemy…
W kantorze nikt nie śmiał unieść głowy. Biurko głównego kasjera obracało się na swej obrotowej podstawie z takim łoskotem, jak dawny wózek wiozący skazańców na szafot. Papiery fruwały pod rękami Mavolia Benta, jego mózg tonął w truciznach, a stopy bezustannie wciskały pedały, by uwolnić dławiące duszę mroczne energie…
Bent nie obliczał — nie tak, jak robili to inni. Obliczenia są dla tych, którzy nie potrafią zobaczyć rozwiązania obracającego się powoli w umyśle. Zobaczyć znaczyło wiedzieć. Zawsze.
Stos nagromadzonych papierów malał, a Bentem targała myślowa furia.
Przez cały czas otwierały się nowe rachunki. Dlaczego? Czy z powodu zaufania? Uczciwości? Skłonności do oszczędzania? Może powodem było cokolwiek, co miało swoją wartość?
Nie! Przyczyną wszystkiego był Lipwig! Ludzie, których pan Bent nigdy nie widział i miał nadzieję już nigdy nie zobaczyć, pchali się do banku z pieniędzmi w skarbonkach, świnkach, a często w skarpetach. Niekiedy nawet mieli te skarpety na nogach!
A robili to z powodu słów! Skarbiec banku się wypełniał, bo ten przeklęty von Lipwig bawił ludzi i dawał im nadzieję. Ludzie go lubili! Nikt nigdy nie lubił pana Benta, przynajmniej on sam nic o tym nie wiedział. Pewno, była w jego życiu miłość matki i ramiona ojca, ta pierwsza chłodna, te drugie spóźnione. A dokąd go doprowadziły? W końcu został sam. Dlatego uciekł, znalazł szary wóz mieszkalny i wkroczył w nowe życie, oparte na liczbach, na wartości i trwałym szacunku. Szedł coraz wyżej, i owszem, stał się człowiekiem wartościowym, i tak, zyskał szacunek. Zgadza się, szacunek. Nawet pan Cosmo go szanował.
A Lipwig przychodził znikąd. Kim on w ogóle był? Nikt chyba nie wiedział, oprócz tego podejrzanego typa z chwiejnymi zębami. Jednego dnia żaden Lipwig nie istniał, następnego był już naczelnym poczmistrzem! A teraz przejął bank — człowiek, którego wartość określały jego usta i który nikomu nie okazywał szacunku! Skłaniał ludzi do śmiechu — a bank wypełniał się pieniędzmi!
A czy Lavishowie spuścili na ciebie lawinę dóbr? — zapytał znajomy głos w jego głowie.
To była ta jego znienawidzona cząstka, którą od lat bił, głodził i wciskał do szafy. Nie był to głos jego sumienia — on sam był głosem swego sumienia. To był głos… maski.
— Nie! — warknął Bent.
Niektórzy z najbliżej siedzących usłyszeli to i podnieśli głowy, ale zaraz opuścili je w obawie, że pochwycą jego spojrzenie. Bent wpatrywał się nieruchomo w równe kolumny cyfr na arkuszu przed sobą.
Wierz w liczby! One nigdy cię nie zawiodły.
Cosmo wcale cię nie szanuje, ty głupku! Błaźnie! Prowadziłeś dla nich bank i sprzątałeś po nich! Ty zarabiałeś, oni przepuszczali… I śmieją się z ciebie. Wiesz, że się śmieją. Ten głupi pan Bent, który tak śmiesznie chodzi… Głupi, głupi, głupi…
— Odejdź ode mnie — wyszeptał. — Idź sobie!
Ludzie go lubią, bo on ich lubi! Nikt nie lubi pana Benta!
— Ale mam swoją wartość! Jestem wiele wart!
Pan Bent przysunął sobie następną kartkę i w rzędach liczb szukał pocieszenia. Ale nie uwolnił się od pogoni.
Gdzie była twoja wartość, kiedy kazałeś liczbom tańczyć, panie Bent? Tańczyły, fikały i robiły salta, kiedy strzeliłeś z bata, przeskakiwały w niewłaściwe miejsca, tak było, ponieważ sir Joshua zażądał swojej ceny! Dokąd odtańczyło złoto, panie Bent? To tylko dym i lustra!
— Nie!
W całym kantorze pióra znieruchomiały na kilka sekund i znowu zaczęły pisać w gorączkowym tempie.
Z oczami załzawionymi ze wstydu i wściekłości, pan Bent próbował odkręcić osłonę swojego patentowego wiecznego pióra. W zduszonym milczeniu sali pstryknięcie szykowanego do użytku zielonego pióra było niczym zgrzyt ostrzonego katowskiego topora. Wszyscy urzędnicy pochylili się nisko nad biurkami… Pan Bent Znalazł Błąd. Jedyne, co potrafili teraz zrobić, to wpatrywać się w papiery przed sobą i wbrew nadziei żywić nadzieję, że to nie ich błąd.
Ktoś… bogowie, błagam, żebym to nie był ja… będzie musiał podejść i stanąć przed podwyższonym biurkiem pana Benta. Wiedzieli, że pan Bent nie lubi błędów. Pan Bent uważał, że błędy to skutek kalectwa duszy.
Na odgłos przygotowywanego Pióra Potępienia jedna ze starszych księgowych podeszła szybko do biurka Benta. Ci pracownicy, którzy skłonni byli zaryzykować, że rozpłyną się pod srogim spojrzeniem pana Benta, odważyli się na szybki rzut oka. Zobaczyli, że księgowa bierze do ręki nieszczęsny dokument. Rozległo się dalekie i pełne dezaprobaty „tut-tut”. Jej krok, gdy schodziła ze stopni i szła przez salę, odbijał się echem w śmiertelnej, rozmodlonej ciszy. Nie wiedziała jeszcze, gdy połyskując guziczkami butów, sunęła do biurka jednego z najmłodszych, najkrócej zatrudnionych rachmistrzów, że za chwilę spojrzy na młodego człowieka, którego przeznaczeniem jest zapisać się w historii jako jeden z wielkich bohaterów bankowości.