Выбрать главу

— Naprawdę? O co chodzi?

— O ten projekt, nad którym ostatnio pracuję…

— Wielkim kosztem? Co z nim?

— Sądzę, że mógłbym zdobyć laskę Vetinariego, sir.

— Chodzi ci o jego laskę z ukrytą klingą?

— Tak, sir. O ile mi wiadomo, nigdy nie wydobył tej klingi w gniewie.

— Jak rozumiem, zawsze ma tę laskę przy sobie.

— Nie powiedziałem, że to będzie łatwe, sir. Ani tanie. Ale po długich przygotowaniach widzę prostą drogę do sukcesu — zapewnił Dotychczas.

— Mówią, że stal tego ostrza powstała z żelaza wydobytego z krwi tysiąca ofiar…

— Tak słyszałem, sir.

— Widziałeś ją?

— Tylko przez moment, sir.

Po raz pierwszy w karierze Dotychczasowi zrobiło się żal Cosmo. W jego głosie była jakaś tęsknota… On nie chciał zająć miejsca Vetinariego — w mieście było wielu takich, którzy chcieliby zająć miejsce Vetinariego. Cosmo chciał być Vetinarim…

— Jak wyglądała?

Głos brzmiał błagalnie. Jady musiały już przedostać się do mózgu, uznał Dotychczas. Ale Cosmo wcześniej też miał jadowity umysł. Może się zaprzyjaźnią?

— Eee… No więc uchwyt i pochwa są całkiem jak w pańskiej lasce, sir, choć nieco wytarte. Jednak samo ostrze jest szare i wygląda…

— Szare?

— Tak, sir. Wygląda na stare i jakby nie całkiem gładkie. Ale tu i tam, kiedy pada na nie światło, pojawiają się drobne czerwone i złote plamki. Muszę przyznać, że to bardzo złowieszcza wizja.

— Te plamki światła to na pewno krew — stwierdził zamyślony Cosmo. — Albo… Tak, to możliwe… Możliwe, że to uwięzione dusze tych, którzy zginęli, by powstała ta straszna klinga.

— O tym nie pomyślałem, sir — przyznał Dotychczas, który spędził dwie noce z nową klingą, torbą hematytu, mosiężną drucianą szczotką i pewnymi chemikaliami. Udało mu się stworzyć broń, która wyglądała, jakby miała samodzielnie skoczyć człowiekowi do gardła.

— Mogę ją dostać jeszcze dziś wieczorem?

— Myślę, że tak, sir. To będzie niebezpieczne, sam pan rozumie.

— I wymaga dalszych wydatków, jak podejrzewam — stwierdził Cosmo bardziej wnikliwie, niż Dotychczas mógł się spodziewać w jego obecnym stanie.

— Tak wielu trzeba przekupić, sir… Nie będzie zadowolony, kiedy odkryje stratę, a nie chciałem ryzykować, gdyż wykonanie falsyfikatu na zamianę wymagałoby długiego czasu.

— Tak, rozumiem.

Cosmo znów zdjął rękawiczkę i przyjrzał się swojej dłoni. Zdawało się, że na palcu pojawił się zielonkawy odcień — zastanowił się, czy w stopie pierścienia nie występuje miedź. Ale sunące w górę ramienia różowe, prawie czerwone pasma wyglądały bardzo zdrowo.

— Tak. Zdobądź mi laskę — wymruczał i odwrócił dłoń, by sygnet pochwycił światło lamp. Dziwne, nie czuł już ciepła na palcu, ale to przecież bez znaczenia.

Wyraźnie widział przyszłość. Buty, mycka, sygnet, laska… To jasne, że w miarę wypełniania okultystycznej przestrzeni, zajmowanej przez Vetinariego, ten nieszczęśnik będzie coraz słabszy, coraz bardziej zagubiony, zacznie źle kojarzyć fakty i popełniać błędy…

— Zajmij się tym, Drumknott — polecił.

* * *

Havelock, lord Vetinari, rozmasował grzbiet nosa. Miał za sobą długi dzień, który wyraźnie zmieniał się w długi wieczór.

— Chyba potrzebuję chwili odpoczynku. Załatwmy to teraz — powiedział.

Drumknott podszedł do długiego stołu, na którym o tej porze leżały już egzemplarze kilku wydań „Pulsu”. Jego lordowska mość starał się śledzić to, o czym ludzie sądzili, że się dzieje.

Vetinari westchnął. Ludzie bez przerwy mówili mu różne rzeczy. Nawet w ciągu minionej godziny wielu mówiło mu o różnych rzeczach. Mówili mu te rzeczy z wielu powodów: by się zasłużyć, by zarobić, w celu wymiany przysług, ze złośliwości, dla żartu albo — co było podejrzane — z powodu deklarowanej troski o dobro publiczne. To, co w ten sposób powstawało, nie było informacją, ale jakąś ogromną, stuoką kulą drobnych, wijących się faktoidów, z której z wielką ostrożnością można było wyłuskać jakieś informacje.

Sekretarz położył przed nim azetę, starannie rozłożoną na właściwej stronie i w miejscu zajętym przez duży kwadrat wypełniony małymi kwadracikami; w niektóre wpisano liczby.

— Dzisiejsze Jikan no Muda, sir — powiedział.

Vetinari przyglądał się kwadratowi przez kilka sekund, po czym oddał azetę. Zamknął oczy i zaczął bębnić palcami o stół.

— Hm… 9 6 3 1 7 4… — Drumknott notował pilnie ciąg liczb, aż Patrycjusz zakończył: — …8 4 2 3. I jestem pewien, że takie samo zamieścili w zeszłym miesiącu. W poniedziałek, o ile pamiętam.

— Siedemnaście sekund, sir — powiedział Drumknott. Jego ołówek wciąż odrabiał dystans.

— Cóż, to był męczący dzień. I jaki to ma sens? Łatwo przechytrzyć liczby. Liczby nie mogą oddać. Za to ludzie układający krzyżówki… Ci są naprawdę podstępni. Kto mógłby wiedzieć, że „pysdx” oznaczało w starożytnym Efebie rzeźbioną w kości igielnicę?

— No więc pan, sir, oczywiście — odparł Drumknott, starannie układając teczki. — A także kustosz Starożytności Efebiańskich w Królewskim Muzeum Sztuki, „Zagadkowicz” z „Pulsu” oraz panna Grace Speaker, która prowadzi sklep zoologiczny na Błonnych Schodach.

— Powinniśmy mieć na oku ten jej sklep, Drumknott. Kobieta z takim umysłem zadowala się dostarczaniem psiej karmy? Nie wydaje mi się.

— Rzeczywiście, sir. Zanotuję to.

— Nawiasem mówiąc, miło mi słyszeć, że twoje nowe buty przestały skrzypieć.

— Dziękuję, sir. Bardzo dobrze się rozchodziły.

Vetinari w zamyśleniu patrzył na dzisiejsze raporty.

— Pan Bent, pan Bent… — powiedział. — Tajemniczy pan Bent… Bez niego Królewski Bank miałby kłopoty o wiele poważniejsze, niż miał w rzeczywistości. A teraz, gdy Benta zabrakło, upadnie. Bank obraca się wokół niego. Bije w rytmie jego pulsu. Jestem pewien, że stary Lavish bał się Benta. Powiedział, że jego zdaniem Bent jest…

Umilkł.

— Sir? — odezwał się Drumknott.

— Przyjmijmy po prostu do wiadomości, że okazał się pod każdym względem wzorowym obywatelem — rzekł Vetinari. — Przeszłość to niebezpieczna kraina, czyż nie?

— Nie mamy o nim żadnych danych.

— Nigdy nie zwrócił na siebie uwagi. Jedyne, co wiem na pewno, to że przybył tutaj jako dziecko, na wozie będącym własnością grupy wędrownych księgowych.

* * *

— Znaczy jak? Jak druciarze albo wróżki? — pytał Moist, gdy dorożka toczyła się po coraz węższych i coraz ciemniejszych ulicach.

— Zapewne można tak to określić — przyznała panna Drapes z lekką nutką dezaprobaty. — Wędrują trasami sięgającymi aż do gór, prowadzą księgi małych firm, pomagają ludziom przy podatkach i takie rzeczy. — Odchrząknęła. — Całe rodziny. To musi być cudowne życie.

— Codziennie nowe rejestry. — Moist z powagą pokiwał głową. — A wieczorami ci szczęśliwi, roześmiani księgowi piją piwo i przy muzyce akordeonów tańczą Polkę Podwójnej Księgowości.

— Naprawdę? — zapytała nerwowo panna Drapes.

— Nie wiem. Ale przyjemnie byłoby wierzyć, że tak. No cóż, to wyjaśnia pewne kwestie. Był oczywiście ambitny. A pewnie jedyne, na co mógł liczyć w drodze, to że pozwolą mu powozić.

— Miał trzynaście lat — przypomniała panna Drapes i głośno wytarła nos. — To takie smutne… — Zwróciła do Moista mokrą od łez twarz. — W jego przeszłości jest coś okropnego, panie Lipstick. Podobno któregoś dnia jacyś ludzie przyszli do banku i pytali…