Выбрать главу

— Jesteśmy na miejscu, pani Cake — oznajmił dorożkarz i zahamował ostro. — Należy się jedenaście pensów i nawet nie proście, żebym zaczekał, bo tutaj człowiek ani mrugnąć nie zdąży, jak ustawią mu konia na cegłach i zwiną podkowy.

Drzwi do domu noclegowego otworzyła najbardziej owłosiona kobieta, jaką Moist w życiu widział, ale w okolicach ulicy Wiązów człowiek uczył się nie zwracać uwagi na takie rzeczy. Pani Cake znana była z tego, że przyjmuje na kwaterę przybywających do miasta nieumarłych i oferuje im bezpieczny, pełen zrozumienia port, zanim staną na własnych nogach, nieważne ile ich mieli.

— Pani Cake? — zapytał.

— Mama jest w kościele. Kazała pana oczekiwać, panie Lipwig.

— O ile mi wiadomo, mieszka tutaj niejaki pan Bent.

— Bankier? Pokój numer siedem na drugim piętrze. Ale nie sądzę, żeby tam był. Nie ma żadnych kłopotów, mam nadzieję?

Moist wyjaśnił sytuację, cały czas świadom drzwi otwierających się odrobinę w cieniach za plecami kobiety. Powietrze ostro pachniało środkiem dezynfekcyjnym. Pani Cake wierzyła, że lepiej ufać czystości niż pobożności, a poza tym bez tej ostrej leśnej nuty połowę klientów doprowadziłby do szaleństwa zapach drugiej połowy.

A pośrodku tego wszystkiego tkwił milczący i bezosobowy pokój pana Benta, głównego kasjera. Młoda kobieta, która przedstawiła się jako Ludmilla, z wielkimi oporami otworzyła im drzwi uniwersalnym kluczem.

— Zawsze był dobrym lokatorem — zapewniła. — Nigdy ani chwili spóźnienia.

Jedno spojrzenie obejmowało wszystko: wąski pokoik, wąskie łóżko, ubrania wiszące równo na ścianach, malutki zestaw z dzbankiem i umywalką oraz nietypowo dużą szafę. Życie zwykle kolekcjonuje nieład, ale nie życie pana Benta. Chyba że, oczywiście, cały się mieścił w szafie.

— Większość waszych długoterminowych lokatorów to nieuma…

— …żywi inaczej — poprawiła surowo Ludmilla.

— Tak, naturalnie… No więc zastanawiam się, dlaczego… pan Bent się tutaj zatrzymał.

— Co pan sugeruje, panie Lipwick? — spytała panna Drapes.

— Musi pani przyznać, że to raczej zaskakujące — bronił się Moist.

A ponieważ i tak była już roztrzęsiona, nie dodał: Niczego nie muszę sugerować. To się samo sugeruje. Wysoki. Ciemna cera. Przychodzi przed świtem, wychodzi po zmroku. Pan Maruda na niego warczy. Ma obsesyjny przymus liczenia. I obsesję na punkcie szczegółów. Jego widok wywołuje lekki dreszcz, po którym człowiek czuje się trochę zawstydzony. Sypia w długim i wąskim łóżku. Wynajmuje pokój u pani Cake, gdzie zatrzymują się wampiry. Nietrudno połączyć razem to wszystko.

— Nie ma to chyba związku z tym człowiekiem, który był tu wczoraj wieczorem? — spytała Ludmilla.

— A co to za człowiek?

— Nie podał nazwiska. Powiedział, że jest przyjacielem. Cały w czerni, miał czarną laskę ze srebrną czaszką. Mama uznała, że to paskudny typek. Ale trzeba pamiętać — dodała Ludmilla — że mama mówi tak prawie o każdym. Miał czarny powóz.

— Chyba nie lord Vetinari?!

— Skąd! Vetinariego mama całkowicie popiera, tylko uważa, że powinien częściej wieszać ludzi. Nie, ten był niezłym tłuściochem, jak mówiła mama.

— Naprawdę? — zdziwił się Moist uprzejmie. — No cóż, bardzo pani dziękuję… Chyba powinniśmy już iść. A przy okazji, nie ma pani przypadkiem klucza do tej szafy?

— Nie ma klucza. Pan Bent nigdy nie sprawiał kłopotów, więc mama nie protestowała, kiedy rok temu wstawił nowy zamek. To jeden z takich magicznych, które sprzedają na Niewidocznym Uniwersytecie — tłumaczyła Ludmilla, kiedy Moist oglądał szafę.

Kłopot z nieszczęsnymi magicznymi zamkami polegał na tym, że praktycznie wszystko może być kluczem — od słowa po dotknięcie.

— To dosyć dziwne, że swoje ubrania wiesza na ścianach, prawda? — zapytał Moist.

Ludmilla rzuciła mu pełne dezaprobaty spojrzenie.

— W tym domu nie używamy słowa „dziwne”.

— Normalne inaczej? — zaproponował.

— Może być. — Oczy dziewczyny błysnęły ostrzegawczo. — Czy można określić, kto jest naprawdę normalny na tym świecie?

No cóż, pewnym kandydatem byłby ktoś, komu paznokcie nie wydłużają się tak wyraźnie, kiedy się zirytuje…

— Musimy już wracać do banku. Jeśli pan Bent się pojawi, proszę mu przekazać, że wiele osób go szuka.

— I martwi się o niego — dodała szybko panna Drapes, po czym zasłoniła dłonią usta i poczerwieniała.

Chciałem tylko robić pieniądze, myślał Moist, prowadząc pannę Drapes w okolice, do których ośmielały się już zajeżdżać dorożki. Sądziłem, że życie bankowca to zyskowna nuda przerywana grubymi cygarami. Zamiast tego okazało się normalne inaczej. Jedyną naprawdę normalną osobą w tym wszystkim jest Igor. No, może jeszcze rzepa, ale co do niej nie mam żadnej pewności.

Zostawił pociągającą nosem pannę Drapes przed jej mieszkaniem przy Radosnego Mydła, z obietnicą, że da jej znać, kiedy zbłąkany pan Bent wyjdzie z ukrycia. Sam natomiast pojechał dalej, do banku. Przyszli już strażnicy z nocnej zmiany, ale sporo pracowników kręciło się jeszcze w budynku. Najwyraźniej nie mogli się pogodzić z nową rzeczywistością. Pan Bent był elementem stałym, jak kolumny.

Cosmo go odwiedził. I na pewno to nie była towarzyska wizyta.

Ale co to było? Groźba? No cóż, nikt nie lubi być pobity. Ale może chodziło o coś bardziej wyrafinowanego. Może „powiemy ludziom, że jesteś wampirem”? Na co osoba rozsądna odpowiedziałaby: wsadź to sobie tam, gdzie słońce nie dochodzi. Coś takiego byłoby groźbą dwadzieścia lat temu, ale dziś? W mieście żyją bardzo liczne wampiry. Neurotyczne jak demon, noszą Czarną Wstążkę, by pokazać, że przyjęli Zobowiązanie, i generalnie radzą sobie ze swoim — z braku lepszego określenia — życiem. Ludzie w większości godzili się z tym. Dzień mijał za dniem bez żadnych kłopotów, a więc sytuację zaczęto uważać za normalną. Normalną inaczej, ale jednak.

No owszem, pan Bent zachowywał dyskrecję co do swej przeszłości, lecz to przecież nie powód do chwytania za widły. Na miłość bogów, od czterdziestu lat siedzi w banku i liczy…

Choć może on sam spoglądał na to inaczej. Człowiek może mierzyć zdrowy rozsądek linijką, ale inni czasem mierzą go ziemniakami.

Nie słyszał, jak zbliża się Gladys. Po prostu w pewnej chwili uświadomił sobie, że za nim stoi.

— Bardzo Się O Pana Niepokoiłam, Panie Lipwig — zadudniła.

— Dziękuję ci, Gladys — odparł ostrożnie.

— Zrobię Panu Kanapkę. Lubi Pan Moje Kanapki.

— Byłoby miło, Gladys, ale panna Dearheart zjawi się wkrótce i razem zjemy kolację na górze.

Blask w oczach golema przygasł na moment, po czym znów się rozjarzył.

— Panna Dearheart?

— Tak, była tu dziś rano.

— Dama?

— Jest moją narzeczoną, Gladys. Przypuszczam, że często będzie mnie tu odwiedzać.

— Narzeczoną — powtórzyła Gladys. — A Tak. Czytam Właśnie „Dwadzieścia Wskazówek, By Twoje Wesele Poszło Jak Z Płatka”.

Oczy jej przygasły. Odwróciła się i poczłapała do schodów.

Moist czuł się jak łajdak. Oczywiście był łajdakiem, ale dzięki temu wcale nie było mu lżej znieść to uczucie. Z drugiej strony ta… niech to demony… a Gladys była błędem mylnie skierowanej kobiecej solidarności. Co mógłby osiągnąć przeciw czemuś takiemu? Adora Belle będzie musiała coś z tym zrobić.