Выбрать главу

Ale nic nie powiedział, ponieważ przeczytał instrukcję.

Dotarli na poziom kierownictwa i Adora Belle pociągnęła nosem.

— Czujesz to? Cudowne, prawda? — powiedziała. — Nawet królika zmieniłoby w mięsożercę.

— Barani łeb? — spytał ponuro Moist.

— Tylko żeby zrobić wywar — zapewniła Adora Belle. — Najpierw wyjmuje się z niego wszystkie te miękkie, galaretowane kawałki. Nie dałeś się chyba nabrać na ten stary żart?

— Jaki stary żart?

— No daj spokój. Chłopiec przychodzi do rzeźnika i mówi „Mama prosi o barani łeb, ale ma pan zostawić w nim oczy, żeby nas opatrzył na cały tydzień”. Rozumiesz? Wykorzystuje grę słów z patrzeniem…

— Wydaje mi się po prostu, że to trochę niesprawiedliwe wobec barana…

— Interesujące… Zjadasz smakowite, anonimowe kawałki zwierzęcia, ale zjadanie innych kawałków uważasz za niesprawiedliwe? Uważasz, że taka głowa sobie myśli „Ale przynajmniej nie zjadł mnie”? Tak formalnie, to im większą część zwierzęcia zjadamy, tym bardziej powinien się cieszyć jego gatunek, bo nie musimy zabijać tylu osobników.

Moist pchnął drzwi i atmosfera znowu wypełniła się dziwną błędnością.

Nie było Pana Marudy. Normalnie czekałby na swojej tacy, gotów rzucić się na Moista z radosnym, wilgotnym powitaniem. Ale taca była pusta.

Pokój wydawał się także większy, gdyż nie zawierał Gladys.

Na podłodze leżała mała niebieska obroża. Powietrze wypełniały zapachy kuchni.

Moist przebiegł korytarzem do kuchni, gdzie golem z wielką powagą stał przy piecu i obserwował podskakującą pokrywkę bardzo dużego garnka. Brudna piana wylewała się i spływała na płytę.

Gladys odwróciła się, słysząc Moista.

— Gotuję Pańską Kolację, Panie Lipwig.

Mroczne zalążki grozy rozpoczęły swoją paranoiczną grę w klasy po wewnętrznej stronie powiek.

— Proszę, odłóż chochlę i odsuń się od garnka — odezwała się Adora Belle.

— Gotuję Kolację Dla Pana Lipwiga — odparła Gladys odrobinę wyzywająco.

Moist miał wrażenie, że bąble szarej piany stają się większe.

— Tak. I wydaje się, że jest już prawie gotowa — powiedziała Adora Belle. — Dlatego Chciałabym Ją Zobaczyć, Gladys.

Zapadła cisza.

— Gladys?

Jednym ruchem Gladys wręczyła jej chochlę i odstąpiła — pół tony żyjącej gliny poruszało się lekko i bezgłośnie jak dym.

Adora Belle ostrożnie uchyliła pokrywkę i wsunęła chochlę w gęsty płyn.

Coś poskrobało but Moista. Spojrzał w dół, prosto w wyłupiaste oczy Pana Marudy.

A potem popatrzył na to, co wynurzało się z kotła, i uświadomił sobie, że minęło co najmniej trzydzieści sekund, odkąd ostatni raz nabrał tchu.

Wbiegła Peggy.

— Ach, tutaj jesteś! Niegrzeczny piesek! — zawołała, chwytając Pana Marudę na ręce. — Uwierzy pan, sam zszedł aż do chłodni! — Rozejrzała się i odgarnęła włosy z czoła. — Ach, Gladys, mówiłam ci, żeby przełożyć na zimny półmisek, kiedy już zacznie gęstnieć!

Moist patrzył na wynurzającą się chochlę i w przypływie ulgi do głowy wciskały się rozmaite kłopotliwe obserwacje.

Pracuję tutaj niecały tydzień. Człowiek, od którego prawie wszystko zależy, uciekł z krzykiem. Zostanę zdemaskowany jako przestępca. To jest barani łeb…

I — dzięki za pamięć, Aimsbury — nosi ciemne okulary.

Rozdział dziewiąty

Cribbins walczy z zębami — Porada teologiczna — Naprawdę niezła zabawa — Magiczna zabawka Pana Marudy — Książki sir Joshuy — Włamanie w bankowość — Umysły policjantów — Co ze złotem? — Cribbins się rozgrzewa — Powrót profesora Fleada, niestety — Moist liczy swe błogosławieństwa — Wilkołak ujawniony — Splot: dobroczynne działanie — Czas na modlitwę

— Niestety, muszę już zamknąć archiwum, wielebny… — Głos pani Houser wdarł się w marzenia Cribbinsa. — Otwieramy znowu jutro o dziewiątej rano — dodała kobieta z nadzieją.

Cribbins otworzył oczy. Ciepło i równe tykanie zegara sprowadziły na niego cudowną drzemkę. Teraz stała przed nim pani Houser, nie wspaniale naga i różowa, jak występowała niedawno w jego fantazjach, ale w gładkim brązowym płaszczu i niedopasowanym kapeluszu z piórami.

Gwałtownie rozbudzony, nerwowo sięgnął do kieszeni po protezy — wyjmował je zawsze, nie chcąc we śnie powierzać im władzy nad ustami. Odwrócił głowę w ataku gwałtownego a niezwykłego dla siebie zakłopotania, wsunął je z wysiłkiem, potem z jeszcze większym wysiłkiem wsunął je właściwą stroną do góry. Jak zawsze stawiały opór. Zrozpaczony, wyrwał je i raz czy dwa walnął mocno o poręcz krzesła, by złamać ich ducha walki, po czym wbił sobie do ust raz jeszcze.

— Wszg… — Uderzył się w twarz. — Bardżo pani dziękuję — powiedział i otarł wargi chusteczką. — Przepraszam ża to, ale jesztem ich ofiarą. Szłowo daję.

— Nie chciałam pana niepokoić — podjęła pani Houser, a na jej twarzy powoli zanikał wyraz przerażenia. — Na pewno potrzebował pan snu.

— Nie szpałem, droga pani, ale kontemplowałem. — Cribbins wstał. — Kontemplowałem upadek niewiernych i wyniesienie pobożnych. Czyż nie jeszt powiedziane, że Pierwsi będą Osztatnimi, a Osztatni Pierwszymi?

— Wie pan, wielebny, zawsze mnie to trochę niepokoiło — wyznała pani Houser. — No bo co się właściwie stanie z ludźmi, którzy nie są pierwsi, ale też nie całkiem ostatni? Wie pan, tak jakby… truchtają naprzód i starają się jak najlepiej?

Ruszyła do drzwi w sposób, który — nie tak subtelnie, jak sobie wyobrażała — zachęcał go, by jej towarzyszył.

— Rzeczywiście, to prawdziwa żagadka, Berenicze — zgodził się Cribbins i podążył za nią. — Święte tekszty o nich nie wszpominają, ale nie wątpię, że… — Zmarszczył czoło. Rzadko kiedy dręczyły go zagadnienia religijne, a to wyglądało na dość trudne. Jednak zmierzył się z nim niczym rasowy teolog. — Nie wątpię, że żnajdziemy ich nadal truchtajączych, ale być może w przeciwnym kierunku!

— Z powrotem ku Ostatnim? — zaniepokoiła się.

— Ależ droga pani, proszę pamiętać, że wtedy już będą Pierwszymi.

— No tak, o tym nie pomyślałam. To jedyny sposób, żeby coś takiego się udało, chyba że, oczywiście, oryginalni Pierwsi zaczekają, żeby Ostatni ich dogonili.

— To byłby prawdziwy czud — przyznał Cribbins, obserwując, jak zamyka za nimi drzwi. Wieczorne powietrze wydawało się ostre i nieprzyjemne po ciepłym pokoju archiwum, a perspektywę kolejnej nocy w taniej noclegowni przy Małpiatej czyniło podwójnie niemiłą. Potrzebował cudu — i miał przeczucie, że właśnie jakiś nadchodzi.

— Przypuszczam, wielebny, że trudno panu znaleźć jakąś kwaterę — odezwała się pani Houser.

W półmroku nie widział wyraźnie jej twarzy.

— Och, siosztro, nie traczę wiary… — zapewnił. — Jeśli Om nie przybywa, ższyła… Arrgh!

I to w takiej chwili! Sprężyna się zsunęła. To był wyrok!

Ale choć bolesne, zdarzenie mogło się okazać błogosławieństwem. Pani Houser zbliżała się z miną kobiety, która postanowiła czynić dobro za wszelką cenę. A jednak bolało — sprężyna strzeliła go prosto w język.

I nagle odezwał się ktoś z tyłu:

— Bardzo przepraszam, lecz trudno nie zauważyć… Czy mam może przyjemność z panem Cribbinsem?

Rozzłoszczony bolącym językiem, Cribbins odwrócił się z mordem w sercu, ale pani Houser powiedziała:

— To wielebny pan Cribbins, jeśli wolno… Wielebny!