Выбрать главу

Moist usiadł znowu.

— Tak? Nie muszę się z nich tłumaczyć. Prawda?

— To mogłoby nam pomóc.

— A jak by wam to pomogło?

— Pomogłoby nam zrozumieć, dlaczego w skarbcu nie ma złota, sir. To drobny szczegół w wielkim planie rzeczy, ale jednak zagadka.

W tym momencie gdzieś niedaleko zaczął szczekać Pan Maruda…

* * *

Cosmo Lavish siedział przy biurku, złożywszy palce w piramidkę przed twarzą, i przyglądał się jedzącemu Cribbinsowi. Niewielu ludzi, zdolnych do dokonania wyboru, kiedykolwiek robiło to dłużej niż trzydzieści sekund.

— Czy zupa jest smaczna? — zapytał.

Cribbins opuścił miskę po długim, finałowym siorbnięciu.

— Świetna, wasza lordowszka mość.

Wyjął z kieszeni szarą szmatę i…

Zamierza wyjąć swoje zęby tutaj, przy stole, pomyślał Cosmo. Zadziwiające. A tak, tkwią w nich jeszcze kawałki marchewki…

— Niech pana nie krępuje naprawianie swoich zębów — powiedział, kiedy Cribbins wyjął z kieszeni zgięty widelec.

— Przeż nie jesztem męczennikiem, sir — oświadczył Cribbins. — Przysięgam, że chczą mnie dorwać.

Sprężyny brzęczały, kiedy walczył z nimi widelcem, a potem, najwyraźniej usatysfakcjonowany, wcisnął je na szare dziąsła i zagryzł, wbijając na miejsce.

— Już lepiej — oznajmił.

— Dobrze — uznał Cosmo. — A teraz, wobec natury pańskich zarzutów, które ten oto Drumknott starannie zanotował, a pan podpisał, pozwoli pan, że zapytam: dlaczego nie poszedł pan do lorda Vetinariego?

— Znałem takich, czo się urwali że sztryczka — odparł Cribbins. — Nie jeszt to takie trudne, jak się ma gotówkę. Ale jeszcze nigdy nie szlyszałem, żeby który nasztępnego dnia doształ taką aliganczką robotę. Rządowa poszada, nie ma czo. A potem nagle się robi bankierem, jak nicz. Ktoś nad nim czuwa i nie sządżę, żeby to była jakaś piekielna wróżka. Jakbym tak poszedł do Vetinariego, trochę głupio bym żrobił, nie? Ale teraż on ma pańszki bank, a pan go nie ma. To szkoda. No więcz jesztem do dyszpożyczji, sir.

— Za odpowiednią cenę, nie wątpię.

— No czóż, jakiś żwrot kosztów bardżo by pomógł, rzeczywiście.

— Jest pan pewien, że Lipwig i Spangler są tym samym człowiekiem?

— To ten jego uśmiech, sir. Nie można go żapomnieć. I ma taki dar rożmawiania z ludźmi, szprawiania, że chczą robić to, na czym mu żależy. Czałkiem jakby czarował, paszkudny mały niewdzięcznik.

Cosmo przyjrzał mu się i powiedział:

— Daj wielebnemu pięćdziesiąt dolarów, Drum… Dotychczas, i skieruj go do dobrego hotelu. Takiego, w którym dostępna jest gorąca kąpiel.

— Pięćdziesiąt dolarów? — warknął Cribbins.

— A potem wróć do działań w sprawie naszego drobnego nabytku.

— Tak jest, sir. Oczywiście.

Cosmo przysunął sobie kartkę papieru, zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął gorączkowo pisać.

— Pięćdziesiąt dolarów? — powtórzył Cribbins, wzburzony tak niską ceną grzechu.

Cosmo uniósł głowę i spojrzał na niego tak, jakby widział go po raz pierwszy i wcale nie był tym widokiem zachwycony.

— Ha… Tak. Pięćdziesiąt dolarów na razie, wielebny — uspokoił gościa. — A rankiem, jeśli pańska pamięć nadal będzie tak dobra, poszukamy bogatszej i praworządnej przyszłości. Niech pan nie pozwoli mi się zatrzymywać.

Wrócił do pisania.

Dotychczas chwycił Cribbinsa za ramię i siłą wyholował z pokoju. Widział, co pisze Cosmo.

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

Czas już na laskę z klingą, pomyślał. Przynieść ją, oddać, wziąć pieniądze i uciekać.

* * *

W Katedrze Komunikacji Post Mortem panował spokój. Nawet w najlepszych chwilach nie było tu hałasu, choć kiedy dźwięki Niewidocznego Uniwersytetu zsuwały się ku ciszy, zawsze było słychać piskliwe, brzęczące głosy jakby komarów sączące się z Tamtej Strony.

Kłopot polegał na tym, myślał Hicks, że zbyt wielu jego poprzedników nie miało żadnego życia poza katedrą, a tutaj talenty towarzyskie nie były priorytetem. I nawet martwi, nadal nie potrafili żyć normalnie. Dlatego kręcili się w pobliżu, nie chcąc odchodzić ze znajomych miejsc. Czasami, kiedy czuli się silni, a Trupa Sióstr Dolly szykowała nową produkcję, wypuszczał ich, żeby malowali dekoracje.

Westchnął. To właśnie komplikowało pracę w KKPM — człowiek nigdy naprawdę nie był szefem. Na zwykłych posadach ludzie odchodzili na emeryturę, parę razy jeszcze zaglądali do dawnej pracy, dopóki był tam ktoś, kto ich pamiętał, a potem rozpływali się w wiecznie pęczniejącej przeszłości. Ale tutaj dawni pracownicy jakoś nie odchodzili…

Jest takie powiedzenie: „Starzy nekromanci nigdy nie umierają”. Kiedy je cytował, ludzie mówili: „…i?”. A on musiał odpowiedzieć: „Obawiam się, że to już wszystko. Po prostu starzy nekromanci nie umierają”.

Właśnie sprzątał na noc, kiedy ze swojego ciemnego kąta odezwał się Charlie.

— Ktoś przechodzi… No, no, powiem krótko…

Hicks odwrócił się gwałtownie. Magiczny krąg jarzył się w mroku, a perłowy szpiczasty kapelusz wysuwał się już przez podłogę.

— Profesor Flead? — zapytał.

— Tak, i musimy się spieszyć, młody człowieku — odparł wciąż się wznoszący cień Fleada.

— Przecież pana wypędziłem! Użyłem Dziewięciokrotnej Kasacji. Przepędza wszystko!

— Sam ją napisałem — oświadczył Flead z dumą. — Nie, nie martw się. Jestem jedynym, na którego ona nie działa. Musiałbym być zupełnym durniem, żeby stwarzać zaklęcie, które działa na mnie samego. Co?

Hicks wyciągnął drżący palec.

— Ustawił pan ukryty portal, tak?

— Oczywiście. I to wściekle dobry. Nie martw się, jestem też jedynym, który wie, gdzie on jest. — Teraz już całość Fleada unosiła się nad kręgiem. — I nawet nie próbuj go szukać. Ktoś o twoich ograniczonych talentach nigdy nie znajdzie ukrytych run.

Flead rozejrzał się po pokoju.

— Nie ma tej pięknej młodej damy? — zapytał z nadzieją. — No trudno. Musisz mnie stąd wyciągnąć, Hicks. Chcę widzieć tę zabawę.

— Zabawę? Jaką zabawę? — zdziwił się Hicks, człowiek, który zamierzał przy pierwszej okazji bardzo, ale to bardzo starannie przyjrzeć się zaklęciu Dziewięciokrotnego Kasowania.

— Wiem, jakie golemy nadchodzą!

* * *

Kiedy Moist był dzieckiem, co wieczór modlił się przed snem. Jego rodzina była bardzo aktywna w Szczerym Kościele Ziemniaczanym, który odrzucił ekscesy Pradawnego i Ortodoksyjnego Kościoła Ziemniaczanego. Jego wyznawcy odchodzili w cień, pomysłowi i pracowici, i ich ścisłe stosowanie się do reguły lamp olejowych i wytwarzanych własnoręcznie mebli wyróżniało ich w regionie, gdzie większość używała świec i siadała na owcach.

Moist nie znosił modlitw. Miał wrażenie, że otwierają wielką czarną dziurę prowadzącą w przestrzeń i w każdej chwili coś może przez nią sięgnąć i go porwać. Może powodem było to, że typowa modlitwa wieczorna zawierała wers „Jeśli umrę przed zbudzeniem”, który w złe noce sprawiał, że usiłował siedzieć prosto aż do rana.

Zalecano mu także, by godziny przed zaśnięciem wykorzystywał na liczenie swych błogosławieństw.