Moist usiadł znowu.
— Tak? Nie muszę się z nich tłumaczyć. Prawda?
— To mogłoby nam pomóc.
— A jak by wam to pomogło?
— Pomogłoby nam zrozumieć, dlaczego w skarbcu nie ma złota, sir. To drobny szczegół w wielkim planie rzeczy, ale jednak zagadka.
W tym momencie gdzieś niedaleko zaczął szczekać Pan Maruda…
Cosmo Lavish siedział przy biurku, złożywszy palce w piramidkę przed twarzą, i przyglądał się jedzącemu Cribbinsowi. Niewielu ludzi, zdolnych do dokonania wyboru, kiedykolwiek robiło to dłużej niż trzydzieści sekund.
— Czy zupa jest smaczna? — zapytał.
Cribbins opuścił miskę po długim, finałowym siorbnięciu.
— Świetna, wasza lordowszka mość.
Wyjął z kieszeni szarą szmatę i…
Zamierza wyjąć swoje zęby tutaj, przy stole, pomyślał Cosmo. Zadziwiające. A tak, tkwią w nich jeszcze kawałki marchewki…
— Niech pana nie krępuje naprawianie swoich zębów — powiedział, kiedy Cribbins wyjął z kieszeni zgięty widelec.
— Przeż nie jesztem męczennikiem, sir — oświadczył Cribbins. — Przysięgam, że chczą mnie dorwać.
Sprężyny brzęczały, kiedy walczył z nimi widelcem, a potem, najwyraźniej usatysfakcjonowany, wcisnął je na szare dziąsła i zagryzł, wbijając na miejsce.
— Już lepiej — oznajmił.
— Dobrze — uznał Cosmo. — A teraz, wobec natury pańskich zarzutów, które ten oto Drumknott starannie zanotował, a pan podpisał, pozwoli pan, że zapytam: dlaczego nie poszedł pan do lorda Vetinariego?
— Znałem takich, czo się urwali że sztryczka — odparł Cribbins. — Nie jeszt to takie trudne, jak się ma gotówkę. Ale jeszcze nigdy nie szlyszałem, żeby który nasztępnego dnia doształ taką aliganczką robotę. Rządowa poszada, nie ma czo. A potem nagle się robi bankierem, jak nicz. Ktoś nad nim czuwa i nie sządżę, żeby to była jakaś piekielna wróżka. Jakbym tak poszedł do Vetinariego, trochę głupio bym żrobił, nie? Ale teraż on ma pańszki bank, a pan go nie ma. To szkoda. No więcz jesztem do dyszpożyczji, sir.
— Za odpowiednią cenę, nie wątpię.
— No czóż, jakiś żwrot kosztów bardżo by pomógł, rzeczywiście.
— Jest pan pewien, że Lipwig i Spangler są tym samym człowiekiem?
— To ten jego uśmiech, sir. Nie można go żapomnieć. I ma taki dar rożmawiania z ludźmi, szprawiania, że chczą robić to, na czym mu żależy. Czałkiem jakby czarował, paszkudny mały niewdzięcznik.
Cosmo przyjrzał mu się i powiedział:
— Daj wielebnemu pięćdziesiąt dolarów, Drum… Dotychczas, i skieruj go do dobrego hotelu. Takiego, w którym dostępna jest gorąca kąpiel.
— Pięćdziesiąt dolarów? — warknął Cribbins.
— A potem wróć do działań w sprawie naszego drobnego nabytku.
— Tak jest, sir. Oczywiście.
Cosmo przysunął sobie kartkę papieru, zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął gorączkowo pisać.
— Pięćdziesiąt dolarów? — powtórzył Cribbins, wzburzony tak niską ceną grzechu.
Cosmo uniósł głowę i spojrzał na niego tak, jakby widział go po raz pierwszy i wcale nie był tym widokiem zachwycony.
— Ha… Tak. Pięćdziesiąt dolarów na razie, wielebny — uspokoił gościa. — A rankiem, jeśli pańska pamięć nadal będzie tak dobra, poszukamy bogatszej i praworządnej przyszłości. Niech pan nie pozwoli mi się zatrzymywać.
Wrócił do pisania.
Dotychczas chwycił Cribbinsa za ramię i siłą wyholował z pokoju. Widział, co pisze Cosmo.
VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari
VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari
VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari
VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari
Czas już na laskę z klingą, pomyślał. Przynieść ją, oddać, wziąć pieniądze i uciekać.
W Katedrze Komunikacji Post Mortem panował spokój. Nawet w najlepszych chwilach nie było tu hałasu, choć kiedy dźwięki Niewidocznego Uniwersytetu zsuwały się ku ciszy, zawsze było słychać piskliwe, brzęczące głosy jakby komarów sączące się z Tamtej Strony.
Kłopot polegał na tym, myślał Hicks, że zbyt wielu jego poprzedników nie miało żadnego życia poza katedrą, a tutaj talenty towarzyskie nie były priorytetem. I nawet martwi, nadal nie potrafili żyć normalnie. Dlatego kręcili się w pobliżu, nie chcąc odchodzić ze znajomych miejsc. Czasami, kiedy czuli się silni, a Trupa Sióstr Dolly szykowała nową produkcję, wypuszczał ich, żeby malowali dekoracje.
Westchnął. To właśnie komplikowało pracę w KKPM — człowiek nigdy naprawdę nie był szefem. Na zwykłych posadach ludzie odchodzili na emeryturę, parę razy jeszcze zaglądali do dawnej pracy, dopóki był tam ktoś, kto ich pamiętał, a potem rozpływali się w wiecznie pęczniejącej przeszłości. Ale tutaj dawni pracownicy jakoś nie odchodzili…
Jest takie powiedzenie: „Starzy nekromanci nigdy nie umierają”. Kiedy je cytował, ludzie mówili: „…i?”. A on musiał odpowiedzieć: „Obawiam się, że to już wszystko. Po prostu starzy nekromanci nie umierają”.
Właśnie sprzątał na noc, kiedy ze swojego ciemnego kąta odezwał się Charlie.
— Ktoś przechodzi… No, no, powiem krótko…
Hicks odwrócił się gwałtownie. Magiczny krąg jarzył się w mroku, a perłowy szpiczasty kapelusz wysuwał się już przez podłogę.
— Profesor Flead? — zapytał.
— Tak, i musimy się spieszyć, młody człowieku — odparł wciąż się wznoszący cień Fleada.
— Przecież pana wypędziłem! Użyłem Dziewięciokrotnej Kasacji. Przepędza wszystko!
— Sam ją napisałem — oświadczył Flead z dumą. — Nie, nie martw się. Jestem jedynym, na którego ona nie działa. Musiałbym być zupełnym durniem, żeby stwarzać zaklęcie, które działa na mnie samego. Co?
Hicks wyciągnął drżący palec.
— Ustawił pan ukryty portal, tak?
— Oczywiście. I to wściekle dobry. Nie martw się, jestem też jedynym, który wie, gdzie on jest. — Teraz już całość Fleada unosiła się nad kręgiem. — I nawet nie próbuj go szukać. Ktoś o twoich ograniczonych talentach nigdy nie znajdzie ukrytych run.
Flead rozejrzał się po pokoju.
— Nie ma tej pięknej młodej damy? — zapytał z nadzieją. — No trudno. Musisz mnie stąd wyciągnąć, Hicks. Chcę widzieć tę zabawę.
— Zabawę? Jaką zabawę? — zdziwił się Hicks, człowiek, który zamierzał przy pierwszej okazji bardzo, ale to bardzo starannie przyjrzeć się zaklęciu Dziewięciokrotnego Kasowania.
— Wiem, jakie golemy nadchodzą!
Kiedy Moist był dzieckiem, co wieczór modlił się przed snem. Jego rodzina była bardzo aktywna w Szczerym Kościele Ziemniaczanym, który odrzucił ekscesy Pradawnego i Ortodoksyjnego Kościoła Ziemniaczanego. Jego wyznawcy odchodzili w cień, pomysłowi i pracowici, i ich ścisłe stosowanie się do reguły lamp olejowych i wytwarzanych własnoręcznie mebli wyróżniało ich w regionie, gdzie większość używała świec i siadała na owcach.
Moist nie znosił modlitw. Miał wrażenie, że otwierają wielką czarną dziurę prowadzącą w przestrzeń i w każdej chwili coś może przez nią sięgnąć i go porwać. Może powodem było to, że typowa modlitwa wieczorna zawierała wers „Jeśli umrę przed zbudzeniem”, który w złe noce sprawiał, że usiłował siedzieć prosto aż do rana.
Zalecano mu także, by godziny przed zaśnięciem wykorzystywał na liczenie swych błogosławieństw.