To nie brzmiało źle, ale Moist nie dawał się łatwo uspokoić.
— A czy ostatnio zmarł ktoś jeszcze?
— Sir Joshua Lavish, prezes banku. Zmarł sześć miesięcy temu we własnym łóżku. Miał osiemdziesiąt lat.
— Człowiek może umrzeć we własnym łóżku na wiele bardzo nieprzyjemnych sposobów — zauważył Moist.
— Tak słyszałem — zgodził się Vetinari. — W tym przypadku jednak zgon nastąpił w ramionach młodej kobiety nazywanej Honey, po bardzo obfitej kolacji z zapiekanych ostryg. Myślę, że nigdy się nie dowiemy, jak bardzo było to nieprzyjemne.
— Była jego żoną? Wspomniał pan, że umarł we własnym…
— Miał w banku apartament — wyjaśnił Patrycjusz. — Tradycyjny przywilej, bardzo użyteczny, kiedy… — w tym miejscu na ułamek sekundy zawiesił głos — …pracował do późna. Pani Lavish nie była wtedy obecna.
— Jeśli on był sirem, to czy ona nie powinna być lady? — zainteresował się Moist.
— Charakterystyczne dla pani Lavish jest to, że nie chce być damą. A ja respektuję jej życzenia.
— Czy często „pracował” do późna? — spytał Moist, starannie zaznaczając cudzysłowy.
— Z szokującą regularnością jak na swój wiek.
— Naprawdę? Wie pan, pamiętam chyba nekrolog w „Pulsie”. Ale nie przypominam sobie żadnych szczegółów tego rodzaju…
— Tak. Zastanawiające, co się ostatnio dzieje z prasą… — Vetinari odwrócił się i przyjrzał budowli. — Z nich dwóch wolę jednak uczciwość mennicy. Warczy na świat. Jak pan sądzi, panie Lipwig?
— A co to za okrągły obiekt, który wystaje z dachu? — zainteresował się Moist. — Przez to całość wygląda jak skarbonka z monetą, która utknęła w szczelinie.
— Może to dziwne, ale istotnie nazywany jest Złym Szelągiem. To wielki kołowrót, który daje energię dla bicia monet i tak dalej. Dawno temu napędzali go więźniowie; „praca społeczna” nie była wtedy pustym słowem. Czy nawet dwoma. Uznano to jednak za karę okrutną i niezwykłą, co sugeruje pewien brak wyobraźni. Wejdziemy?
— A właściwie czego wasza lordowska mość ode mnie oczekuje? — zapytał Moist, kiedy wspinali się po marmurowych stopniach. — Wiem trochę o bankowości, ale jak się kieruje mennicą?
Vetinari wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Zakładam, że ludzie ciągną za jakieś dźwignie i ktoś im musi powiedzieć, jak często albo kiedy przestać.
— A dlaczego ktoś miałby chcieć mnie zabić?
— Trudno powiedzieć, panie Lipwig. Ale przecież zdarzył się zamach na pańskie życie, kiedy niewinnie doręczał pan listy. Podejrzewam więc, że pańska kariera w bankowości będzie dość ekscytująca.
Dotarli do szczytu schodów. Starszy mężczyzna ubrany w coś, co mogłoby być generalskim mundurem w którejś z mniej stabilnych armii, otworzył przed nimi drzwi.
Vetinari gestem zaprosił Moista, by wszedł pierwszy.
— Mam się tylko rozejrzeć, zgadza się? — upewnił się Moist, przekraczając próg. — Naprawdę nie miałem czasu, żeby przemyśleć sobie tę sprawę.
— To zrozumiałe — uspokoił go Vetinari.
— I do niczego się w ten sposób nie zobowiązuję, tak?
— Do niczego.
Vetinari podszedł do skórzanej sofy i usiadł, wskazując Moistowi miejsce obok siebie. Drumknott, jak zawsze czujny, stanął za nimi.
— Zapach banków zwykle jest przyjemny, nie sądzi pan? — zapytał Vetinari. — Mieszanka pasty do czyszczenia, atramentu i bogactwa.
— I lisiarstwa — dodał Moist.
— To by było okrucieństwo wobec lisów. Chodzi panu o lichwiarstwo, jak sądzę. Ostatnio Kościoły nie potępiają go tak mocno. Przy okazji, tylko obecny prezes banku zna moje zamiary. Dla wszystkich innych dzisiaj obecnych przeprowadza pan pobieżną inspekcję w moim imieniu. Dobrze się składa, że nie ma pan na sobie tego sławnego złotego kostiumu.
W banku panowała cisza, głównie dlatego, że sklepienie było za wysoko i dźwięk ginął. Ale też przynajmniej w części z powodu tego, że w obecności dużych sum pieniędzy ludzie odruchowo ściszają głos. Wszędzie widziało się czerwony aksamit i mosiądz. Na ścianach wisiały portrety poważnych mężczyzn w surdutach. Od czasu do czasu czyjeś kroki rozbrzmiewały głośniej na białej marmurowej posadzce i nagle milkły, gdy idący wkraczał na wyspę dywanu. Blaty wszystkich biurek pokrywała skóra w kolorze szałwii. Moist od dzieciństwa uważał takie szałwiowe obicie blatu za dowód bogactwa. Czerwona skóra? Phi! Dobra dla parweniuszy i aspirującego plebsu. Szałwiowa zieleń oznaczała, że człowiek jest już u celu, i że jego przodkowie też tu byli. Dla lepszego efektu skóra powinna być trochę wytarta.
Na ścianie powyżej kontuaru tykał wielki zegar podtrzymywany przez cherubiny.
Lord Vetinari wywierał swój wpływ na bank. Ludzie poszturchiwali się nawzajem i wskazywali go samym wyrazem twarzy.
Choć obaj raczej nie rzucali się w oczy. Moista natura obdarzyła zdolnością bycia twarzą w tle, nawet jeśli stał ledwie o kilka stóp od patrzącego. Nie był brzydki, nie był przystojny — zapominało się o nim tak łatwo, że czasem sam siebie zaskakiwał przy goleniu. A Vetinari ubierał się w czerń — niezbyt wyróżniający kolor. Niemniej jednak jego obecność była niczym ołowiany ciężarek na gumowej membranie — odkształcała przestrzeń dookoła. Ludzie nie widzieli go od razu, ale wyczuwali tę obecność.
Teraz pracownicy szeptali coś do rur komunikacyjnych. Patrycjusz przybył do banku i nikt nie wyszedł, by go oficjalnie powitać! To wróżyło kłopoty!
— Jak tam panna Dearheart? — spytał Vetinari, najwyraźniej nieświadom rosnącego niepokoju.
— Wyjechała — odparł zuchwale Moist.
— Ach, zapewne Powiernictwo zlokalizowało następnego zasypanego golema.
— Tak.
— Wciąż próbującego wykonywać polecenia, jakie otrzymał tysiące lat temu?
— Prawdopodobnie. Tkwi gdzieś na pustkowiu.
— Jest niestrudzona — stwierdził z zadowoleniem Vetinari. — Ci ludzie zostają wskrzeszeni z mroku, by kręcić trybami komercji dla ogólnego dobra. Tak jak pan, panie Lipwig. Oddaje wielką przysługę miastu. I Powiernictwu Golemów także.
— Owszem — przyznał Moist, nie komentując wypowiedzi na temat wskrzeszenia.
— Ale pański ton sugeruje co innego…
— No cóż… — Moist wiedział, że się nad sobą użala, ale postanowił się poużalać. — Bez przerwy się gdzieś ugania, bo wytropili następnego golema w jakimś starożytnym kanale…
— A nie ugania się za panem, jak rozumiem?
— Tym razem nie ma jej od paru tygodni — ciągnął Moist. Zignorował ostatnią uwagę, ponieważ prawdopodobnie była słuszna. — I nie chce mi powiedzieć, o co chodzi. Mówi tylko, że to bardzo ważne. Też mi nowość…
— Wydaje mi się, że ona kopie — stwierdził Vetinari. Zaczął bardzo powoli stukać laską o marmur. Dźwięczała mocno. — Słyszałem, że ponoć golemy prowadzą roboty górnicze na krasnoludziej ziemi po tej stronie Chimerii, niedaleko traktu dyliżansów. Muszę dodać, że budzi to wielkie zainteresowanie krasnoludów. Król wydzierżawił teren Powiernictwu i chce mieć pewność, że zobaczy wszystko, co tam wykopią…
— Czy ona ma kłopoty?
— Panna Dearheart? Nie. Znając ją, można podejrzewać, że to król ma kłopoty. Ona jest bardzo… opanowaną damą, jak zauważyłem.
— Ha! Nie wie pan nawet połowy!
Moist zanotował w pamięci, żeby jak najprędzej wysłać Adorze wiadomość. Sytuacja z golemami znowu była gorąca, gdyż gildie skarżyły się, że odbierają im miejsca pracy. Adora była w mieście potrzebna — golemom, oczywiście.
Z wolna zaczął sobie uświadamiać, że słyszy delikatny dźwięk. Dochodził z dołu i przypominał bulgotanie powietrza w cieczy, czy może raczej wodę wylewaną z butelki, ze znajomym „pult-pult”.