Выбрать главу

Igor odetchnął i schował słoik.

— W oftatniej chwili. Bardzo dobrze, fir.

— Przepraszam… — zaczął Hubert.

— Nie przejmuj się, sam się trochę tak czuję — wyznał Moist.

— Ale… to złoto… Domyśla się pan, kto je zabrał?

— Nie, lecz to musiał być ktoś z banku. A teraz straż zrzuci to na mnie, podejrzewam.

— Czy to znaczy, że nie będzie pan już zarządzał? — zaniepokoił się Hubert.

— Wątpię, czy z Tant pozwolą mi kierować bankiem.

— Ojoj… — Hubert spojrzał na Igora. — Hm… A co by się stało, gdyby złoto znów się znalazło na miejscu?

Igor zakaszlał głośno.

— To raczej mało prawdopodobne, nie uważasz? — westchnął Moist.

— Tak, ale Igor mi mówił, że kiedy w zeszłym roku spalił się Urząd Pocztowy, sami bogowie zesłali panu pieniądze na odbudowę.

— Hrrumf — powiedział Igor.

— Wątpię, żeby zrobili to po raz drugi — odparł Moist. — I nie wydaje mi się, żeby istniał bóg bankowości.

— Któryś może się tym zająć dla reklamy — tłumaczył desperacko Hubert. — Może jednak sprawa warta jest modlitwy.

— Hrrumf — powtórzył Igor, tym razem głośniej.

Moist spoglądał to na jednego, to na drugiego. No dobra, pomyślał, coś się tu dzieje i raczej mi nie powiedzą co.

Modlić się do bogów o wielki stos złota? Kiedy to podziałało? No tak, w zeszłym roku podziałało, owszem, ale to dlatego, że już wcześniej wiedziałem, gdzie ten stos złota jest zakopany. Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają, i słowo daję, wtedy bardzo sobie pomogłem.

— Myślisz, że to naprawdę ma sens? — zapytał.

Przed nim stanął nagle nieduży, parujący kubek.

— Panfki fplot, fir — oświadczył Igor.

Słowa „Proszę go wypić i iść sobie” towarzyszyły tej wypowiedzi w każdym aspekcie prócz wokalnego.

— Jak uważasz, Igorze, powinienem się modlić? — spytał Moist, pilnie obserwując jego twarz.

— Nie wiem. Igory sądzą o modlitwie tyle, że jest to nadzieja z dodanym rytmem.

Moist się pochylił.

— Igorze — szepnął — jak jeden überwaldzki chłopak drugiemu: przestałeś seplenić.

Igor zmarszczył brwi.

— Pfeprafam, fir. Mam trudne fprawy na głowie. — Wzrokiem wskazał zdenerwowanego Huberta.

— Moja wina, że niepokoję nocą dobrych ludzi — przyznał Moist ijednym haustem wychylił kubek. — Lada chwila dhdldlkp;kvyv vbdf[;jvjvf;llljvmmk;wbvlm bnxgcgbnme…

No tak, splot, pomyślał. Zawiera zioła i wyłącznie naturalne składniki. Ale belladona jest ziołem, a arszenik występuje naturalnie. Nie ma w nim alkoholu, bo alkohol nie mógłby przetrwać. Kubek gorącego splotu wyciągał ludzi z łóżka i gonił do pracy, kiedy na dworze leżało sześć stóp śniegu, a studnia zamarzła. Splot dawał człowiekowi czysty umysł i szybkość myślenia. Szkoda tylko, że język nie potrafił nadążyć.

Moist zamrugał raz czy dwa.

— Ughx… — powiedział.

Pożegnał się grzecznie, nawet jeśli „do widzenia” brzmiało jak „dnyrx”, i ruszył przez kryptę. Światło Chlupera pchało przed nim długi cień. Trolle przyglądały się podejrzliwie, gdy wspinał się na schody, usiłując nie dopuścić do odfrunięcia stóp. Mózg mu brzęczał, ale nie miał nic do roboty. Nie miał się czego chwycić, nie miał skąd wydumać rozwiązania. Za mniej więcej godzinę krajowe wydanie „Pulsu” znajdzie się na ulicy, a wkrótce potem on także. Nastąpi szturm na bank, co jest zjawiskiem w najlepszym razie przerażającym, a inne banki mu nie pomogą, bo nie jest porządnym gościem. Hańba, Potępienie i Pan Maruda patrzyli mu prosto w twarz, ale tylko jedno z nich ją lizało.

Czyli dotarł do gabinetu… Splot istotnie pozwalał zapomnieć o wszystkich drobnych problemach, ugniatając je w jeden wielki: utrzymania całego siebie na jednej planecie. Moist przyjął zaśliniony, rytualny pocałunek psiaka, podniósł się z kolan i dotarł aż do fotela.

No dobra… Teraz usiąść. Przecież potrafi to zrobić.

Niedługo zjawią się ludzie. Pozostało zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Co robić, co robić? Modlić się? Nie przepadał za modlitwą, nie dlatego, że myślał, iż bogowie nie istnieją, ale raczej obawiał się, że mogą istnieć. No owszem, Anoia sporo mu zawdzięczała, wczoraj zauważył jej błyszczącą nową świątynię z frontonem zawieszonym już wotywnymi krajarkami do jajek, trzepaczkami do kremu, chochlami, pędzelkami do smarowania stopionym masłem oraz wieloma innymi bezużytecznymi przyborami kuchennymi, złożonymi tam przez wdzięcznych wyznawców, których ominęła perspektywa życia z zablokowanymi szufladami. Anoia spełniała modlitwy, ponieważ się wyspecjalizowała. Nie udawała nawet, że obiecuje raj, odwieczne prawdy czy dowolnego rodzaju zbawienie. Dawała jedynie gładki przesuw oraz dostęp do widelców. Praktycznie nikt w nią nie wierzył, dopóki Moist nie wybrał jej całkiem przypadkowo jako jednego z bóstw, którym dziękował za niespodziewany dar. Czy będzie mu to pamiętać?

Gdyby w szufladzie utknęło mu jakieś złoto, to może. Ale przecież nie zmieni w złoto kuchennych utensyliów…

Mimo to człowiek zwraca się do bogów, jeśli prócz modlitwy nic mu już nie zostało.

Powędrował do kuchni i zdjął z kołka chochlę. Potem wrócił do gabinetu i wcisnął ją do szuflady biurka, gdzie utknęła, co jest podstawową funkcją chochli tego świata. Trzeba grzechotać szufladami, to najważniejsze. Najwyraźniej ściąga ją hałas.

— O Anoio — powiedział, ciągnąc za gałkę szuflady. — To ja, Moist von Lipwig, skruszony grzesznik. Nie wiem, czy mnie pamiętasz. Jesteśmy wszyscy, a ja najbardziej, zwykłymi przyborami, które utknęły w stwarzanych przez nas samych szufladach. Gdybyś w swoim napiętym harmonogramie znalazła wolną chwilę, by uwolnić mnie w tej godzinie próby, przekonasz się, że wdzięczność nie jest mi obca, o nie, kiedy już będziemy stawiać posągi bogów na dachu nowego budynku Urzędu Pocztowego. Nigdy mi się nie podobały te urny na starym. Pokryty złotymi liśćmi, ma się rozumieć. Z góry dziękując, amen.

Raz jeszcze szarpnął szufladę. Chochla wyskoczyła, brzęknęła w powietrzu jak łosoś nad wodą i roztrzaskała stojącą w kącie wazę.

Moist uznał, że to dobry znak. Teoretycznie powinno się wyczuć zapach papierosowego dymu, ale ponieważ Adora Belle spędziła w tym pokoju więcej niż dziesięć minut, nie warto nawet pociągać nosem.

Co dalej? No więc… Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają. No i zawsze pozostawała jeszcze ostatnia przyjazna Lipwigowi opcja. Przepłynęła teraz przez jego umysł: improwizować!

Rozdział dziesiąty

Odejść z klasą — Prezes robi „hau” — Harry Król coś dokłada — Rozlegają się krzyki — Jeden całus, bez języczka — Rada wojenna — Moist przejmuje dowodzenie — Niewielkie czary ze znaczkami — Zaciekawianie profesora — Wizja raju

Improwizować! To jedyne wyjście. Pamiętasz złocony łańcuch? A to jest drugi koniec tej tęczy. Wyłgaj się z sytuacji, z której nie można się wyłgać. Sam się postaraj o szczęście. Daj przedstawienie. Jeśli spadniesz, niech pamiętają, jak wspaniale pikowałeś. Czasami najpiękniejszą godziną jest ta ostatnia.

Podszedł do garderoby i wyjął swój najlepszy złoty kostium, który wkładał tylko na wyjątkowe okazje. Potem odszukał Gladys stojącą przy oknie. Kilka razy musiał głośno wymówić jej imię, nim odwróciła się do niego bardzo powoli.

— Nadchodzą — powiedziała.

— Zgadza się — przyznał Moist. — Więc lepiej, żebym dobrze wyglądał. Możesz mi wyprasować te spodnie, proszę?