— Tylko swoje ręce, panie Król. Tylko ręce.
— I obyś pan długo je tam trzymał. — Harry klepnął go po ramieniu.
Jego ludzie wyminęli Moista i ustawili skrzynki na podłodze.
— Nie potrzeba mi pokwitowania — zapewnił Harry. — Zna mnie pan, panie Lipwig. Wie pan, że można mi ufać. Tak jak i ja wiem, że mogę ufać panu.
Moist zamknął oczy — jedynie na chwilę. Pomyśleć tylko, martwił się, że pod koniec dnia będzie wisiał…
— Pańskie pieniądze są u mnie bezpieczne, panie Król.
— Wiem — mruknął Harry Król. — A kiedy już pan wygra, przyślę młodego Wallace’a, żeby sobie pogawędził z pańską małpką o tym, jaki procent dostanę od tej sumki. Zgoda? Uczciwa propozycja?
— Z całą pewnością, panie Król.
— Tak jest. A teraz idę kupić trochę ziemi.
Kiedy się oddalił, w tłumie rozległy się niepewne pomruki. Nowy depozyt trochę nimi wstrząsnął. Wstrząsnął też Moistem. Ludzie się zastanawiali, co takiego wie Harry Król. Moist również. To straszne, kiedy w człowieka wierzy ktoś taki jak Harry.
Tłum wyewoluował rzecznika, który zapytał:
— Co się właściwie dzieje? Czy złoto zniknęło, czy nie?
— Nie wiem — odparł Moist. — Nie sprawdzałem dzisiaj.
— Mówisz tak, jakby to nie miało znaczenia — zdziwiła się Sacharissa.
— Przecież tłumaczyłem. Miasto nadal tu jest. Bank nadal stoi. Ja tu jestem… — Spojrzał na szerokie, oddalające się plecy Harry’ego Króla. — Chwilowo. Więc chyba nie potrzebujemy jeszcze złota, żeby nam zajmowało miejsce.
W drzwiach za plecami Moista stanął Cosmo Lavish.
— A więc, panie Lipwig, okazuje się, że jednak jest pan oszustem.
— Słucham? — zdziwił się Moist.
Pozostali członkowie doraźnej komisji kontrolnej przeciskali się na zewnątrz, wyraźnie zadowoleni z siebie. W końcu zbudzono ich wczesnym rankiem, a ci, których budzą bardzo wcześnie, spodziewają się, że przed śniadaniem dopadną zdobycz.
— Już panowie skończyli? — spytał Moist.
— Z pewnością wie pan, po co nas tu sprowadzono — odparł jeden z bankierów. — Zdaje pan sobie sprawę, że zeszłej nocy Straż Miejska nie znalazła złota w pańskim skarbcu. Możemy potwierdzić ten tragiczny stan rzeczy.
— Och, wiecie, jak to jest z pieniędzmi — rzekł Moist. — Człowiek myśli już, że jest przegrany, a tu się okazuje, że przez cały czas miał je w drugich spodniach.
— Dość żartów, panie Lipwig. To z pana będziemy sobie żartować — stwierdził Cosmo. — Ten bank to fikcja. — Podniósł głos. — Radziłbym wszystkim inwestorom, których wprowadził pan w błąd, żeby wycofali pieniądze, póki jeszcze mogą!
— Nie! Oddział do mnie!
Komendant Vimes przecisnął się między zaskoczonymi bankierami. Równocześnie sześciu funkcjonariuszy trolli, tupiąc, wbiegło po schodach i ustawiło się ramię w ramię przed podwójnymi drzwiami.
— Czy jest pan przeklętym durniem, sir? — zapytał Vimes, nos w nos z Cosmo. — Bo to brzmiało jak podżeganie do rozruchów! Bank zostaje zamknięty do odwołania.
— Jestem dyrektorem tego banku, komendancie — oświadczył Cosmo. — Nie może mnie pan nie wpuszczać.
— No to niech mnie pan sprawdzi… I sugeruję, żeby swoje skargi kierował pan bezpośrednio do jego lordowskiej mości. Sierżant Detrytus!
— Tajest, sir!
— Nikomu nie wolno wchodzić bez przepustki podpisanej przeze mnie. A pan, panie Lipwig, ma nie opuszczać miasta. Zrozumiano?
— Tak, komendancie. — Moist zwrócił się do Cosmo. — A pan nie wygląda dobrze — zauważył. — To nie jest zdrowa cera, o nie…
— Dość już słów, Lipwig. — Cosmo się pochylił. Z bliska jego twarz wyglądała jeszcze gorzej: jak oblicze woskowej figury, gdyby woskowe figury mogły się pocić. — Spotkamy się w sądzie. To już koniec drogi, panie Lipwig. Czy może powinienem się do pana zwracać… panie Spangler?
O bogowie… Powinienem coś zrobić w sprawie Cribbinsa, pomyślał Moist. Ale za bardzo byłem zajęty, próbując robić pieniądze…
Zjawiła się Adora Belle, prowadzona przez dwóch strażników, którzy służyli jej też za kule. Vimes zbiegł po schodach, jakby jej oczekiwał.
Moist zdał sobie sprawę, że dźwiękowe tło miasta staje się coraz głośniejsze. Tłum także to zauważył. Gdzieś działo się coś niezwykłego, a ta drobna konfrontacja była jedynie pobocznym widowiskiem.
— Myśli pan, że jest pan sprytny, panie Lipwig? — zapytał Cosmo.
— Nie. Ja wiem, że jestem sprytny. Myślę, że miałem pecha — odparował Moist.
A pomyślał: Przecież nie miałem aż tylu klientów. Słyszę krzyki!
Cosmo wołał coś tryumfalnie, ale Moist przecisnął się na dół, do Adory Belle i grupki strażników.
— Twoje golemy, tak? — zapytał.
— Wszystkie golemy w mieście przestały się poruszać — odpowiedziała.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Nadchodzą — stwierdził Moist.
— Tak, chyba tak.
— Kto taki? — spytał podejrzliwie Vimes.
— Ehm… Oni? — Moist wyciągnął rękę.
Kilka osób wypadło zza rogu Pały i przebiegło obok grupy przed bankiem. Byli jednak tylko strzępkami piany, pędzonymi przed wielką falą ludzi uciekających z rejonu rzeki — a ta fala załamała się na banku, jakby był skałą stojącą na drodze przypływu.
Lecz na morzu głów, jeśli tak można je określić, unosiło się okrągłe płótno średnicy jakichś dziesięciu stóp — takie, jakich się używa, by łapać ludzi rozsądnie wyskakujących z płonących budynków. Pięciu mężczyzn, którzy nieśli płótno, okazało się doktorem Hicksem i czterema innymi magami; a kiedy człowiek ich już rozpoznał, zauważał też wyrysowane kredą koło i magiczne symbole. Pośrodku tego przenośnego magicznego kręgu siedział profesor Flead i bezskutecznie popędzał magów swoją eteryczną laską. Zatrzymali się przy schodach, a reszta tłumu pognała dalej.
— Przepraszam za to — wysapał Hicks — ale tylko tak mogliśmy go tu dostarczyć, a upierał się, och, jak się upierał…
— Gdzie ta młoda dama?! — krzyknął Flead. Jego głos był ledwie słyszalny w jasnym świetle dnia.
Adora Belle przecisnęła się między policjantami.
— Tak, profesorze Flead?
— Znalazłem dla ciebie odpowiedź! Rozmawiałem z kilkoma Umnianami!
— Myślałam, że wszyscy umarli przed tysiącami lat!
— No ale to przecież katedra nekromancji — odparł Flead. — Choć muszę przyznać, że byli odrobinę niewyraźni, nawet jak dla mnie. Mogę dostać całusa? Jeden całus, jedna odpowiedź.
Adora Belle zerknęła na Moista, który wzruszył ramionami. Wydarzenia całkiem mu się wymykały. Nie frunął już, ale dawał się nieść wichurze.
— No dobrze — zgodziła się Adora Belle. — Ale bez języczka.
— Języczek? — westchnął smutnie Flead. — Chciałbym.
Nastąpiło najkrótsze cmoknięcie, lecz widmowy nekromanta się rozpromienił.
— Cudowne — stwierdził. — Czuję się co najmniej o sto lat młodszy.
— Zakończył pan tłumaczenie? — spytała Adora Belle.
I w tym momencie Moist poczuł wibracje gruntu…
— Co? Ach, to… — rzucił Flead. — To te złote golemy, o których mówiłaś…
…a potem kolejne drżenie, dostatecznie mocne, by wywołać uczucie niepokoju w trzewiach…
— …chociaż okazuje się, że to słowo w tym kontekście wcale nie oznacza złotego. Istnieje ponad sto dwadzieścia pojęć, jakie można mu przypisać, ale w tym przypadku, w koniunkcji z pozostałą częścią akapitu, oznacza tysiąc.