Ulica znowu zadrżała.
— Cztery tysiące golemów, jak pewnie wkrótce się przekonasz — stwierdził radośnie Flead. — O, już tutaj są.
Szły ulicą po sześć w rzędzie, od ściany do ściany, wysokie na dziesięć stóp. Spływała z nich woda i błoto. Miasto dygotało echem ich kroków.
Nie deptały ludzi, ale zwykłe stragany czy powozy rozpadały się w drzazgi pod ich masywnymi stopami. Rozstępowały się, idąc, rozchodziły po mieście, głośno maszerowały bocznymi uliczkami w stronę bram, które w Ankh-Morpork zawsze były otwarte, gdyż nie warto zniechęcać klientów.
Były też konie, może nie więcej niż dwadzieścia w całej kroczącej masie, z siodłami wbudowanymi w glinę grzbietów. Wyprzedzały dwunogie golemy, a każdy mężczyzna, który je zobaczył, musiał pomyśleć: Gdzie mogę takiego zdobyć?
Jeden człekokształtny golem stanął samotny na środku placu Sator, wzniósł pięść jakby w salucie, opadł na kolano i znieruchomiał. Konie czekały przy nim, jakby czekały na jeźdźców.
Pozostałe golemy maszerowały z gromowym łoskotem poza miasto. A kiedy Ankh-Morpork o wielu murach zyskało dodatkowy, poza bramami, zatrzymały się. Jak jeden uniosły zaciśnięte prawe pięści. Ramię przy ramieniu, otaczając miasto, golemy… strzegły. Zapadła cisza.
Na placu Sator komendant Vimes spojrzał na wzniesioną pięść, a potem na Moista.
— Czy jestem aresztowany? — zapytał Moist.
Vimes westchnął.
— Panie Lipwig, nie ma takiego słowa, które by opisywało, kim pan jest.
Wielka sala narad na parterze pałacu była pełna. Większość obecnych musiała stać. Każda gildia, każda grupa interesów i wszyscy, którzy po prostu chcieli potem mówić, że tam byli, tam byli. Tłum wylewał się na pałacowy dziedziniec i na ulice. Dzieci wspinały się na golema na placu, mimo wysiłków pilnujących go strażników[9].
W blacie stołu tkwił wbity wielki topór. Moist zauważył, że siła uderzenia rozszczepiła drewno. Było jasne, że topór tkwi tutaj od dłuższego czasu, może jako rodzaj ostrzeżenia, może jako symbol. To przecież była narada wojenna, chociaż bez wojny.
— Jednakże otrzymujemy już niezwykle groźne noty od innych miast — poinformował lord Vetinari. — Więc jest to tylko kwestia czasu.
— Dlaczego? — zdziwił się nadrektor Ridcully z Niewidocznego Uniwersytetu, który zdobył miejsce siedzące, zwyczajnie unosząc z niego protestującego użytkownika. — Przecież nic nie robią, tylko stoją dookoła poza murami, tak?
— Rzeczywiście — przyznał Vetinari. — Jest to nazywane agresywną obroną. A ta stanowi praktycznie wypowiedzenie wojny. — Westchnął smutnie: oznaka mózgu redukującego bieg. — Może przypomnę państwu słynną dewizę generała Tacticusa: „Ci, którzy pragną wojny, szykują się do wojny”. Nasze miasto otoczone jest murem stworzeń, z których każde, jak rozumiem, może zostać powstrzymane jedynie machiną oblężniczą. Panna Dearheart… — przerwał, by rzucić Adorze Belle surowy uśmieszek — …była uprzejma sprowadzić do Ankh-Morpork armię zdolną podbić świat, choć z przyjemnością akceptuję jej zapewnienie, że nie miała takiego zamiaru.
— Więc czemu tego nie zrobimy? — odezwał się lord Downey, przewodniczący Gildii Skrytobójców.
— Ach, lord Downey… Tak właśnie myślałem, że ktoś to powie — rzekł Vetinari. — Panno Dearheart? Pani badała te golemy.
— Miałam pół godziny! — zaprotestowała Adora Belle. — I skakałam na jednej nodze, muszę dodać.
— Mimo to jest pani naszym ekspertem. I miała pani pomoc sławnego zmarłego profesora Fleada.
— Cały czas próbował zajrzeć mi pod sukienkę.
— Bardzo proszę…
— Nie mają chemu, do którego mogłabym się dostać — oświadczyła Adora Belle. — Nie ma sposobu, by otworzyć im głowy. O ile potrafimy to określić, wprowadzono im tylko jeden nadrzędny imperatyw, którym jest strzeżenie miasta. I to wszystko. To jest wręcz wyryte w ich glinie.
— Istnieje coś takiego jak obrona uprzedzająca. Można ją uznać za rodzaj „strzeżenia”. Czy w pani opinii, zaatakowałyby inne miasto?
— Nie sądzę. A na jakim mieście chciałby je pan wypróbować, wasza lordowska mość?
Moist zadrżał. Czasami Adora Belle zwyczajnie niczym się nie przejmowała.
— Na żadnym — zapewnił Vetinari. — Dopóki jestem Patrycjuszem, nie będziemy tu mieli żadnego nowego imperium. Dopiero niedawno udało nam się usunąć pozostałości poprzedniego. Profesorze Flead, czy był pan w stanie przekazać im jakiekolwiek instrukcje?
Wszyscy zwrócili głowy ku Fleadowi i jego przenośnemu magicznemu kręgowi, który leżał przy drzwiach — z powodu absolutnej niemożności wciśnięcia go głębiej do sali.
— Co? Nie. Jestem pewien, że rozumiem główne formy umniańskiego, lecz tego na placu nie mogę zmusić, żeby przesunął się choćby o krok. Wypróbowałem wszystkie sensowne rozkazy, ale bez skutku! To wybitnie irytujące. — Machnął laską na doktora Hicksa. — No dalej, przydajcie się na coś! Spróbujemy jeszcze raz!
— Myślę, że potrafiłbym się z nimi porozumieć — rzekł Moist, wpatrując się w topór. Ale jego głos zatonął w ogólnym gwarze i protestach, kiedy niechętni studenci usiłowali wynieść przenośny krąg magiczny na zewnątrz.
Niech tylko się zastanowię dlaczego. Tak… tak. To właściwie… proste. O wiele za proste dla komitetu.
— Jako przewodniczący, Gildii Kupców’ panowie, chciałbym zauważyć że, te stworzenia reprezentują cenną, dla miasta’ siłę roboczą… — oznajmił pan Robert Parker[10].
— Nie ma niewolników w Ankh-Morpork! — zawołała Adora Belle i wskazała Vetinariego palcem. — Zawsze pan to mówił!
Vetinari uniósł na nią brew. Potem przytrzymał tę brew i uniósł drugą. Lecz Adora Belle była nieugięta.
— Panno Dearheart, sama pani tłumaczyła, że nie mają chemu. Nie może ich pani wyzwolić… Postanawiam zatem, że są narzędziami, a że uważają się za sługi miasta, za takich będę ich uznawał. — Uniósł obie dłonie, by uciszyć hałas, po czym kontynuował: — Nie będą sprzedawane i będziemy je dobrze traktować, jak powinno się traktować narzędzia. Będą pracować dla dobra miasta i…
— Nie, to fatalnie zły pomysł!
Biały fartuch przeciskał się przed tłum. Był zwieńczony żółtym sztormowym kapeluszem.
— A pan jest…? — spytał Vetinari.
Osobnik zdjął kapelusz, rozejrzał się i zesztywniał. Jęk wydobył się z jego ust.
— Czy nie jest pan Hubertem Turvy? — spytał Vetinari. Twarz Huberta pozostała maską przerażenia, więc Patrycjusz dodał łagodniejszym tonem: — Czy potrzebuje pan czasu, żeby się zastanowić nad ostatnim pytaniem?
— Ja… dopiero co… usłyszałem… o… — zaczął Hubert. Przebiegł wzrokiem po setkach twarzy wokół siebie i zamrugał.
— Pan Turvy, alchemik finansów? — podpowiedział Vetinari. — Może jest to gdzieś wypisane na pańskim ubraniu?
— Chyba mogę pomóc — oświadczył Moist i używając łokci, przecisnął się do onieśmielonego ekonomisty. — Hubercie — rzekł, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Ci ludzie są tutaj, ponieważ chcą wysłuchać twojej zadziwiającej teorii, która wykazuje niecelowość wykorzystywania siły roboczej nowych golemów. Nie chcesz ich chyba zawieść? Wiem, że rzadko spotykasz się z ludźmi, ale wszyscy tu słyszeli o twoich znakomitych osiągnięciach. Czy pomożesz im zrozumieć to, co przed chwilą wykrzyczałeś?
9
Kto był pilnowany i przed kim, nie było w tym momencie ani pewne, ani istotne. Ważne, że proces pilnowania trwał.
10
Jako członek Pradawnego i Szacownego Obrządku Sprzedawców Warzyw, pan Parker był honorowo zobowiązany, by nigdy nie wstawiać znaków przestankowych w należne im miejsca.