W umyśle Huberta narastający strach przed tłumem został pokonany pragnieniem, by głosić wiedzę nieświadomym, która to grupa obejmowała wszystkich oprócz niego. Złapał się za klapy surduta i odchrząknął.
— No cóż, problem polega na tym, że w kategorii siły roboczej golemy są w stanie wykonać dziennie pracę stu dwudziestu tysięcy ludzi.
— Pomyślcie, ile mogą zrobić dla miasta! — wykrzyknął pan Cowslick z Gildii Mechaników.
— No tak. Przede wszystkim pozbawią pracy sto dwadzieścia tysięcy ludzi — odparł Hubert. — Ale to dopiero początek. Nie potrzebują jedzenia, ubrania ani mieszkań. Większość ludzi wydaje swoje pieniądze na żywność, schronienie, odzież, rozrywki oraz, nie najmniejszą część, na podatki. Na co wydałyby je golemy? Popyt na wiele produktów by spadł, co skutkowałoby wzrostem bezrobocia. Albowiem kluczowa jest cyrkulacja. Pieniądze krążą, po drodze generując bogactwo.
— Twierdzi pan, mam wrażenie, że te stwory zmienią nas w żebraków — zdziwił się Vetinari.
— Nastąpią… trudne czasy — przyznał Hubert.
— A więc jaki kierunek działań pan proponuje, panie Turvy?
Hubert był wyraźnie zaskoczony.
— Nie wiem, sir. Nie wiedziałem, że mam także znaleźć rozwiązanie.
— Dowolne inne miasto napadłoby na nas, gdyby zdobyło te golemy — oświadczył lord Downey. — A przecież o ich miejsca pracy nie musimy się martwić, prawda? Może więc warto przedsięwziąć jakieś niewielkie podboje?
— Może stworzyć niewielką imperietkę? — mruknął kwaśno Vetinari. — Wykorzystamy naszych niewolników, by kreować następnych niewolników? Ale czy chcemy zbrojnie zmierzyć się z całym światem? Najlepsze, na co można wtedy liczyć, to że niektórzy z nas przeżyją. Najgorsze, to że zwyciężymy. Zwyciężymy i zgnijemy. Taką lekcję daje nam historia, lordzie Downey. Czy nie jesteśmy dostatecznie bogaci?
To wzbudziło nową erupcję zgiełku.
Moist wymknął się niezauważony, przecisnął się przez zwarty tłum i dogonił doktora Hicksa z zespołem. Nadal przebijali się z powrotem do golema.
— Mogę iść z wami? — poprosił. — Chcę coś wypróbować.
Hicks skinął głową. Ale kiedy przenośny krąg został wywleczony na ulicę, uprzedził:
— Wydaje mi się, że panna Dearheart próbowała już wszystkiego.
Profesor był zachwycony.
— Jest coś, czego nie próbowała. Może mi pan wierzyć. A skoro już o tym mowa, kim są ci chłopcy, którzy trzymają płachtę?
— Moi studenci — odparł Hicks, starając się ustabilizować krąg.
— I chcą studiować nekro… znaczy, komunikację post mortem? Czemu?
— Najwyraźniej pomaga w kontaktach z dziewczętami. — Hicks westchnął.
Dały się słyszeć ciche parsknięcia.
— W katedrze nekromancji? Jakie dziewczęta mogą tam poznać?
— Nie, to dlatego, że po dyplomie mogą nosić czarną szatę z kapturem i pierścień z czaszką. O ile pamiętam, któryś z nich użył określenia „magnes na laski”.
— Ale przecież magom nie wolno się żenić!
— Małżeństwo? — zdziwił się Hicks. — Nie sądzę, żeby myśleli o małżeństwie.
— Za moich czasów nigdy nie myśleliśmy! — zawołał Flead, potrząsany intensywnie na przeciąganym przez ciżbę kręgu. — Hicks, mógłbyś porazić niektórych tutaj Czarnym Płomieniem? Przecież jesteś nekromantą, na siedem piekieł! Nie powinieneś być uprzejmy! Teraz, kiedy zobaczyłem, co się dzieje, będę chyba musiał spędzać w katedrze o wiele więcej czasu!
— Mogę prosić pana na słówko, doktorze? — szepnął Moist do Hicksa. — Chłopcy przecież sami sobie poradzą. Niech pan im powie, żeby nas dogonili przy wielkim golemie.
Ruszył naprzód szybkim krokiem i nie zdziwił się, widząc, że Hicks podbiega, by go dogonić. Wciągnął właściwie-nie-nekromantę pod osłonę bramy.
— Ufa pan swoim studentom? — zapytał.
— Oszalał pan…?
— Chodzi o to, że mam plan, jak rozwiązać ten problem. Jednak jego wadą jest to, że profesor Flead nie będzie już dostępny w katedrze.
— Niedostępny to znaczy…?
— Niestety, nie zobaczy pan go już nigdy — wyjaśnił Moist. — A wiem, że będzie to ciężki cios.
Hicks zakaszlał.
— Ojej… W ogóle nie będzie w stanie wrócić?
— Myślę, że nie.
— Jest pan pewien? — upewnił się Hicks z wielką ostrożnością. — Żadnej możliwości?
— Praktycznie żadnej.
— Hm… Cóż, rzeczywiście będzie to prawdziwy cios…
— Ciężki cios. Bardzo ciężki — zgodził się Moist.
— Nie chciałbym, oczywiście, żeby… coś mu się stało.
— Absolutnie. Absolutnie. — Moist usiłował się nie roześmiać.
Nam, ludziom, naprawdę świetnie wychodzi takie pokrętne myślenie, uznał.
— No i przecież miał swoje dobre okresy, trudno ukryć.
— Dwa, jeśli się chwilę zastanowić.
— Ale czego pan od nas oczekuje? — zapytał Hicks, słysząc już dalekie wrzaski profesora strofującego studentów.
— O ile mi wiadomo, istnieje coś takiego jak… insorcyzm?
— Nie wolno nam tego wykonywać! To całkowicie sprzeczne z regułami uniwersytetu!
— Wie pan, noszenie czarnej szaty i pierścienia z czaszką do czegoś zobowiązuje, prawda? Pańscy poprzednicy przewróciliby się w swoich ciemnych trumnach, gdyby wiedzieli, że nie chce się pan zgodzić na tę drobną niegrzeczność, którą mam na myśli…
I Moist w jednym zdaniu wytłumaczył, o co mu chodzi. Głośniejsze krzyki i przekleństwa wskazywały, że przenośny krąg jest już niemal przy nich.
— A więc, doktorze? — spytał Moist.
Po twarzy doktora Hicksa przemknęło złożone spektrum min.
— No, przypuszczam…
— Tak, doktorze?
— No, to jakby wysłać go do raju, prawda?
— Otóż to! Sam bym tego lepiej nie ujął!
— Każdy mógłby to ująć lepiej od tego pozera! — zawołał Flead tuż za nim. — Katedra mocno się stoczyła od moich czasów, a on do tego dopuścił! No ale zobaczymy, co da się z tym zrobić.
— Ale zanim pan zobaczy, profesorze, muszę porozmawiać z golemem — powiedział Moist. — Czy może pan dla mnie tłumaczyć?
— Mogę, ale nie chcę — burknął Flead.
— Ale wcześniej starał się pan pomóc pannie Dearheart!
— Ona jest atrakcyjna. Dlaczego miałbym dzielić się wiedzą, której zdobycie zajęło mi setkę lat?
— Bo w pałacu są durnie, którzy chcą wykorzystać te golemy i rozpocząć wojnę.
— W ten sposób zmniejszy się liczba durniów!
Przed nimi tkwił teraz samotny golem. Nawet kiedy klęczał, jego twarz znajdowała się na poziomie oczu Moista. Głowa odwróciła się i spojrzała na niego bez wyrazu. Za to strażnicy wokół patrzyli z głęboką podejrzliwością.
— Chcemy tu przeprowadzić niewielkie działania magiczne, panowie — poinformował Moist.
Dowodzący strażnikami kapral wyglądał, jakby ten plan nie zyskał jego aprobaty.
— Mamy go pilnować — odparł, spoglądając na czarne szaty i migoczącego profesora Fleada.
— Nie szkodzi, możemy działać zza kordonu. Zostańcie, oczywiście, jestem pewien, że nie ma wielkiego ryzyka.
— Ryzyka? — zaniepokoił się kapral.
— Choć może lepiej by było, gdybyście się rozstawili i nie dopuszczali tu gapiów — ciągnął Moist. — Nie chcielibyśmy przecież, żeby coś się przytrafiło przypadkowym osobom. Gdybyście może odsunęli tłum na jakieś pięćdziesiąt sążni…
— Kazali nam stać tutaj — odparł kapral. Zmierzył Moista badawczym wzrokiem i zniżył głos. — Pan chyba jest naczelnym poczmistrzem?