Moist rozpoznał to spojrzenie i ten ton. No to dalej…
— Rzeczywiście — przyznał.
Strażnik ściszył głos jeszcze bardziej.
— No więc, tego… Nie ma pan przypadkiem jakiegoś niebieskiego…
— W tym nie mogę pomóc — przerwał mu szybko Moist, sięgając do kieszeni. — Ale całkowitym przypadkiem mam tutaj bardzo rzadki dwudziestopensowy kapuścianozielony z bardzo zabawnym „błędem”, który w zeszłym roku wywołał sporo zamieszania, o ile pan pamięta. To jedyny, jaki jeszcze pozostał. Cenny egzemplarz.
W jego dłoni pojawiła się mała koperta. I błyskawicznie zniknęła w kieszeni kaprala.
— Nie możemy pozwolić, żeby coś się przytrafiło przypadkowym osobom. Lepiej odsuńmy ich na jakieś pięćdziesiąt sążni do tyłu!
— Bardzo rozsądnie — pochwalił Moist.
Po kilku minutach miał już cały plac dla siebie — strażnicy szybko zrozumieli, że im dalej odepchną gapiów od zagrożenia, tym dalej od rzeczonego zagrożenia znajdą się sami.
A teraz, pomyślał Moist, Chwila Prawdy. Chociaż w miarę możliwości lepsza byłaby Chwila Wiarygodnych Kłamstw, jako że ludziom one bardziej odpowiadają.
Umniańskie golemy były większe i cięższe od tych, które spotykało się w mieście, ale były piękne. Oczywiście, że tak — prawdopodobnie zbudowały je golemy. Twórcy dali im pozór mięśni oraz spokojne, smutne oblicza. Jednak w ciągu ostatniej mniej więcej godziny, mimo obecności straży, kochane dzieciaczki z miasta zdołały temu golemowi domalować czarny wąs.
No… dobra. Teraz profesor…
— Niech pan powie, profesorze, podoba się panu bycie martwym? — zapytał Moist.
— Podoba się? A co tu jest do podobania, głupku jeden? — warknął Flead.
— Nie ma pan wiele rozrywek, co?
— Młody człowieku, słowo „rozrywka” w ogóle nie ma zastosowania do egzystencji pozagrobowej.
— I dlatego kręci się pan w pobliżu katedry?
— Oczywiście! Pewnie, dzisiaj kierują nią amatorzy, ale jednak stale coś się odbywa.
— Pewnie, pewnie. Tylko zastanawiam się, czy ktoś o pańskich… zainteresowaniach nie czułby się lepiej w miejscu, gdzie stale czegoś ubywa.
— Nie rozumiem, co pan ma na myśli.
— Niech pan powie, profesorze, czy słyszał pan o klubie Różowego Kociaka?
— Nie, nie słyszałem. Ale koty w obecnych czasach nie są zwykle różowe, prawda?
— Rzeczywiście? Może jednak opowiem panu o klubie Różowego Kociaka — zaproponował Moist. — Proszę nam wybaczyć, doktorze Hicks…
Gestem odesłał Hicksa, który mrugnął porozumiewawczo i poprowadził swoich studentów w tłum gapiów. Moist objął Fleada za widmowe ramiona. Trochę niewygodnie było trzymać tam rękę bez żadnych materialnych ramion, które podtrzymywałyby ciężar, ale w takich sytuacjach styl jest najważniejszy.
Popłynęły gorączkowe szepty. Po chwili Flead zapytał:
— To znaczy, że jest… sprośny?
Sprośny, powtórzył w myślach Moist. On naprawdę jest stary.
— O tak. Powiedziałbym nawet, że prowokujący.
— A one pokazują swoje… kostki? — Fleadowi błysnęły oczy.
— Kostki… — powtórzył Moist. — Tak, tak. Rzeczywiście, jestem pewien, że pokazują. — Na bogów, jęknął w duchu, ale aż tak stary?!
— Cały czas?
— Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nigdy ich nie zakrywają. A czasami kręcą się na drągu głową w dół. Może mi pan wierzyć, profesorze, dla pana nawet wieczność może nie wystarczyć.
— A pan chce tylko, żebym przetłumaczył kilka słów?
— Niewielki zestaw instrukcji.
— Potem będę mógł iść?
— Tak!
— Daje pan słowo?
— Może mi pan wierzyć. Wytłumaczę to tylko doktorowi Hicksowi. Chyba trzeba go będzie przekonać.
Moist przeszedł do grupki ludzi, którzy wcale nie byli nekromantami. Reakcja postmortemalnego komunikatora okazała się inna, niż się spodziewał. Pojawiło się wahanie.
— Nie jestem pewien, czy słusznie postępujemy, wypuszczając go w klubie tańca na drągu — oświadczył z powątpiewaniem Hicks.
— Nikt go nie zobaczy. A dotykać nie może. Oni tam bardzo pilnują niedotykania, jak słyszałem.
— No tak. Przypuszczam, że będzie mógł tylko wlepiać wzrok w młode kobiety.
Studenci chichotali.
— Co z tego? Płacą im za to, żeby wlepiać w nie wzrok — odparł Moist. — To zawodowe wlepki. We wlepiającym lokalu. Dla wlepiaczy. A sam pan słyszał, co się dzieje w pałacu. Nim minie dzień, możemy się znaleźć w stanie wojny! Czy pan im wierzy? A mnie może pan wierzyć.
— Często używa pan tej frazy, panie Lipwig — zauważył Hicks.
— Co z tego? Jestem bardzo wiarygodny. Gotowi? Trzymajcie się z tyłu, dopóki was nie zawołam, a potem możecie go zabrać na miejsce ostatniego spoczynku.
W tłumie byli ludzie z ciężkimi młotami. Niełatwo rozbić golema, jeśli on sam tego nie chce, ale lepiej wyprowadzić je stąd możliwie szybko.
Prawdopodobnie się nie uda. To zbyt proste. Lecz Adora Belle to przeoczyła, a profesor Flead także. Kapral, tak mężnie powstrzymujący teraz gapiów, pewnie by nie przeoczył, bo przecież chodziło o rozkazy, ale nikt go nie pytał. A wystarczyło się chwilę zastanowić.
— No chodź tu, młodzieńcze! — zawołał Flead, wciąż w miejscu, gdzie zostawili go nosiciele. — Bierzmy się do rzeczy, co?
Moist nabrał tchu.
— Niech mi pan powie, jak będzie po umniańsku „Słuchaj mnie i tylko mnie. Sformujcie szeregi po cztery i odmaszerujcie dziesięć mil od miasta w kierunku osiowym. Idźcie powoli”.
— Hi, hi… Chytrus z pana, panie Lipstick! — zawołał Flead z głową wypełnioną kostkami. — Ale to się nie uda, wie pan. Już tego próbowaliśmy.
— Potrafię być przekonujący.
— Nic z tego nie będzie, mówię. Nie znalazłem ani jednego słowa, na które by reagowały.
— No cóż, profesorze, tu nie chodzi o to, co się mówi, ale jak się mówi. Prawda? Wcześniej czy później to zawsze kwestia stylu.
— Ha! Dureń z ciebie, młody człowieku!
— Myślałem, że zawarliśmy umowę, profesorze. Będę też potrzebował kilku innych wyrażeń. — Spojrzał na konie-golemy, nieruchome jak posągi. — Jedna z fraz, jaka bardzo mi się przyda, to odpowiednik „Szybciej”, a skoro już przy tym jesteśmy, to także „Wio”. A może woli pan wrócić do miejsca, gdzie nigdy nie słyszeli o tańcu na drągu?
Rozdział jedenasty
W sali konferencyjnej dyskusja stawała się coraz gorętsza. Dla Vetinariego nie stanowiło to problemu. Głęboko wierzył, że należy pozwolić, by słyszany był tysiąc głosów, gdyż oznaczało to, że słuchać musi tak naprawdę tylko tych, które mają do powiedzenia coś użytecznego. „Użyteczność” definiował w klasycznym stylu służby cywilnej jako „potwierdzające mój punkt widzenia”. Doświadczenie mówiło, że zwykle jest to liczba nie wyższa niż dziesięć. Ludziom, którzy chcieli tysiąca, tak naprawdę chodziło o to, by słyszany był ich własny głos, a pozostałe 999 ignorowane — i dla takich celów bogowie stworzyli komitety. Vetinari doskonale sobie radził w komitetach, zwłaszcza kiedy Drumknott protokołował. Czym dla głupich tyranów była Żelazna Dziewica, tym dla lorda Vetinariego był komitet — tylko trochę bardziej kosztowny[11], ale też bardziej higieniczny, dający lepsze efekty, a co najlepsze, do Żelaznej Dziewicy trzeba ludzi wpychać siłą.
11
Właściwie jedyny realny koszt to herbata i ciasteczka w połowie posiedzenia, które w Żelaznej Dziewicy pojawiały się rzadko.