Выбрать главу

— Która przypadkiem dowodzi wielką i niepowstrzymaną armią? Jakie żądania pan przedstawi?

— Żadnych! Chociaż nie, po namyśle napiłbym się kawy. Nie jadłem śniadania!

Ludzie wybuchnęli o wiele głośniejszym śmiechem.

— Czy obywatele powinni być zadowoleni, że to właśnie pan siedzi w siodle, tak to określę?

— Tak, u licha! Możecie mi wierzyć. — Moist zeskoczył z glinianego konia i zdjął niechętnego Pana Marudę.

— No, pan chyba wie najlepiej, panie Lipwig. — Tym zyskała brawa. — Nie ma pan ochoty wyjaśnić, gdzie się podziało złoto z banku? Co?

— Ma je na sobie! — wrzasnął jakiś dowcipniś ku ogólnej radości.

— Panno Cripslock, pani cynizm jak zawsze przebija mi serce! — odparł Moist. — Zamierzałem dzisiaj rozgryźć tę sprawę, ale wiadomo, nawet najlepsze plany i w ogóle. Zwyczajnie nie jestem w stanie nawet uprzątnąć biurka.

I to zdanie wzbudziło śmiech, chociaż wcale nie było zabawne.

— Panie Lipwig, proszę, żeby poszedł pan ze mną… — Komendant Vimes przecisnął się przez tłum, a za nim materializowali się inni strażnicy.

— Jestem aresztowany?

— Tak, do demona. Opuścił pan miasto.

— Chyba może rozsądnie argumentować, komendancie, że miasto przyszło za nim.

Wszyscy odwrócili głowy. Przed lordem Vetinarim otworzyło się przejście — jak często otwiera się przed ludźmi mającymi w piwnicach lochy. Adora Belle przekuśtykała obok, rzuciła się na Moista i zaczęła tłuc go pięściami po piersi.

— Jak się do nich przebiłeś? — krzyczała. — Jak je zmusiłeś, żeby zrozumiały? Powiedz mi zaraz, bo już nigdy za ciebie nie wyjdę!

— Jakie pan ma zamiary, panie Lipwig? — zapytał Patrycjusz.

— Planowałem przekazać je Powiernictwu Golemów, wasza lordowska mość — odparł Moist, możliwie delikatnie powstrzymując ataki Adory Belle.

— Planował pan?

— Ale nie konie. Założę się, że są szybsze od wszystkich istot z krwi i kości. Jest ich dziewiętnaście. Jeśli wasza lordowska mość posłucha mojej rady, podaruje jednego królowi krasnoludów, który w tej chwili pewnie trochę się gniewa. Sam pan zdecyduje, co zrobić z pozostałymi, chciałbym jednak prosić o sześć sztuk dla Urzędu Pocztowego. A na razie cała reszta będzie bezpieczniejsza pod ziemią. Chcę zrobić z nich podstawę naszej waluty, gdyż…

— Tak, trudno było nie usłyszeć — przerwał mu Vetinari. — Brawo, panie Lipwig. Widzę, że pan to sobie przemyślał. Zaprezentował pan nam bardzo rozsądne wyjście. Ja także zastanawiałem się nad sytuacją i jedyne, co mi jeszcze pozostało…

— Ależ podziękowania nie są konieczne…

— …to powiedzieć: Proszę aresztować tego człowieka, komendancie! Niech pan go przykuje do jakiegoś krzepkiego funkcjonariusza i wsadzi do mojego powozu.

— Co? — zdumiał się Moist.

— Co?! — wrzasnęła Adora Belle.

— Rada Królewskiego Banku oskarża pana i prezesa o defraudację, panie Lipwig. — Vetinari schylił się i podniósł Pana Marudę za skórę na karku. Piesek kołysał się wolno w uchwycie Patrycjusza, wytrzeszczone oczy wytrzeszczał ze zgrozy jeszcze bardziej, a nowa zabawka wibrowała mu przepraszająco w pyszczku.

— Nie może pan przecież na poważnie o cokolwiek go oskarżać! — zaprotestował Moist.

— Przykro mi, ale jest prezesem, panie Lipwig. Jego łapa jest na wszystkich dokumentach.

— Jak pan może to robić Moistowi po wszystkim, co się stało? — poskarżyła się Adora Belle. — Przecież właśnie uratował sytuację.

— Możliwe, chociaż nie jestem pewien, dla kogo ją uratował. Musimy przestrzegać prawa, panno Dearheart. Nawet tyrani muszą przestrzegać prawa. — Patrycjusz przerwał zamyślony, a po chwili podjął: — Nie, skłamałem. Tyrani nie muszą przestrzegać prawa, oczywiście, ale muszą dbać o pozory. Przynajmniej ja dbam.

— Przecież on nie zabrał… — zaczęła Adora Belle.

— Jutro o dziewiątej w Wielkiej Sali — przerwał jej Vetinari. — Wszystkie zainteresowane strony proszę o uczestnictwo. Dotrzemy do sedna sprawy. — Uniósł głos. — Czy jest tu ktoś z dyrektorów Królewskiego Banku? Ach, pan Lavish. Dobrze się pan czuje?

Cosmo Lavish dość chwiejnie przecisnął się przez tłum, podtrzymywany przez młodego człowieka w brązowej szacie.

— Kazał go pan aresztować? — zapytał.

— Jedyny bezsporny fakt jest taki, że pan Lipwig, w imieniu Pana Marudy, formalnie przejął odpowiedzialność za złoto.

— Rzeczywiście przejął. — Cosmo spojrzał wrogo na Moista.

— Ale w obecnych okolicznościach wydaje mi się, że powinienem zbadać wszelkie aspekty sytuacji.

— W pełni się zgadzam — zapewnił Cosmo.

— W tym celu przyślę moich rewidentów, by wieczorem wkroczyli do banku i sprawdzili rejestry — dokończył Vetinari.

— Nie mogę się zgodzić na pańską prośbę — oświadczył Cosmo.

— Na szczęście to nie była prośba. — Vetinari wcisnął Pana Marudę pod pachę i mówił dalej: — Jak pan widzi, towarzyszy mi pan prezes. Komendancie Vimes, proszę odprowadzić pana Lipwiga do mojego powozu. I proszę zadbać, by panna Dearheart bezpiecznie trafiła do domu, dobrze? Rano wszystko rozstrzygniemy.

Spojrzał na kolumnę kurzu spowijającą pracowite golemy.

— Wszyscy mamy za sobą pracowity dzień — dodał.

* * *

W zaułku na tyłach klubu Różowego Kociaka natarczywa, rytmiczna muzyka była nieco przytłumiona, ale nadal przenikliwa. Czaiły się ciemne postacie…

— Panie doktorze…

Szef Katedry Komunikacji Post Mortem przerwał kreślenie skomplikowanej runy wśród mniej złożonych zwyczajnych graffiti i spojrzał na zaniepokojonego studenta.

— Tak, Barnsforth?

— Czy to na pewno zgodne z regulaminem uniwersytetu?

— Oczywiście, że nie! Pomyśl, co by się stało, gdyby coś takiego wpadło w niepowołane ręce! Trzymaj wyżej tę latarnię, Goatly, tracimy światło.

— A czyje ręce by to były?

— No, technicznie biorąc, nasze. Ale wszystko jest w najlepszym porządku, jeśli tylko senat niczego nie odkryje. A oczywiście, że nie odkryje. Mają ciekawsze rzeczy do roboty niż włóczenie się i odkrywanie różnych rzeczy.

— Czyli, formalnie biorąc, to jednak jest nielegalne?

— No cóż… — Hicks wyrysował glif, który na moment rozjarzył się błękitem. — Kto pośród nas, jeśli się dobrze zastanowić, może powiedzieć, co jest dobre, a co złe?

— Senat uczelni? — zasugerował Barnsforth.

Hicks rzucił kredę i wyprostował się.

— Posłuchajcie mnie wszyscy czterej! Insorcyzmujemy tu Fleada, jasne? Ku jego wiecznej satysfakcji i trudnemu do pominięcia dobru naszej katedry, możecie mi wierzyć! To trudny rytuał, ale jeśli mi pomożecie, pod koniec semestru będziecie doktorami komunikacji post mortem. Po piątce dla każdego, i oczywiście pierścień z czaszką. Ponieważ do tej pory udało się wam oddać jedną trzecią pracy na wszystkich, uważam, że to niezły interes. Zgodzisz się, Barnsforth?

Student zamrugał niepewnie wobec mocy tak postawionego pytania, ale z pomocą przyszedł mu wrodzony talent. Odchrząknął w dziwnie akademickim stylu.

— Myślę, że pana zrozumiałem, panie doktorze — oświadczył. — To, co tutaj robimy, sięga poza przyziemne definicje dobra i zła, prawda? Służymy wyższej prawdzie.

— No świetnie, Barnsforth, daleko zajdziesz. Wszyscy słyszeli? Wyższa prawda! Niezłe. A teraz wywalmy tu starego zrzędę i znikajmy, zanim ktoś nas zobaczy.

* * *