Выбрать главу

— Obudził się pan!

Pan Bent zamrugał, zogniskował wzrok i spojrzał na pannę Drapes, cień w świetle lampy.

— Miał pan taki zabawny atak, panie Bent — powiedziała tym powolnym, ostrożnym głosem, jakiego ludzie używają podczas rozmów z psychicznie chorymi, staruszkami i osobami niebezpiecznie uzbrojonymi.

— Zabawny atak? Zrobiłem coś zabawnego? — Uniósł głowę z poduszki i pociągnął nosem. — Nosi pani naszyjnik z czosnku, panno Drapes? — zdziwił się.

— To… środek zabezpieczający — odparła panna Drapes, wyraźnie zawstydzona. — Przeciwko… przeziębieniom, tak, przeziębieniom. Nigdy dość ostrożności. Jak się pan czuje wewnętrznie?

— Co się działo, panno Drapes?

— Och, nie chce się pan tym denerwować — zapewniła panna Drapes z nerwową serdecznością.

— Wydaje mi się, że chcę, panno Drapes.

— Doktor mówił, że nie wolno się panu ekscytować, panie Bent.

— O ile mi wiadomo, nigdy w życiu nie byłem podekscytowany, panno Drapes.

Kiwnęła głową. Niestety, łatwo było w to uwierzyć.

— Zna pan pana Lipwiga? Mówią, że wykradł całe złoto ze skarbca!

Popłynęła opowieść. W wielu punktach uzupełniały ją spekulacje, zarówno nowe, jak i zasłyszane wcześniej. A ponieważ panna Drapes była wierną czytelniczką „Tantańskiej Fanfary”, opowieść została przedstawiona stylem i językiem, w jakim zwykle prezentuje się historie przerażających morderstw.

Zaszokowało ją, że Bent leży tak spokojnie. Raz czy dwa razy poprosił, by wróciła do jakiegoś szczegółu, ale nie zmieniał wyrazu twarzy. Próbowała dodać nieco sensacji, zamalowała ściany wykrzyknikami, a on nawet nie drgnął.

— …teraz siedzi w Tantach — dokończyła. — Mówią, że zawiśnie za szyję, póki nie umrze. Wydaje mi się, że zawisnąć to nawet gorzej, niż być powieszonym.

— Ale nie mogą znaleźć złota… — szepnął Mavolio Bent i opuścił głowę na poduszkę.

— Zgadza się! Niektórzy mówią, że zostało wywiezione przez niebezpiecznych wspólników. Podobno obciążające informacje przekazał pan Lavish.

— Jestem człowiekiem potępionym, panno Drapes. Osądzonym i potępionym! — oświadczył pan Bent, patrząc w ścianę.

— Pan, panie Bent? Nie może pan tak mówić! Pan, który nigdy nie popełnił błędu?

— Ale zgrzeszyłem. Och, zgrzeszyłem ciężko. Oddawałem cześć fałszywym bożkom!

— No cóż, czasami nie da się znaleźć prawdziwych. — Panna Drapes poklepała go po ręku, zastanawiając się, czy wołać kogoś na pomoc. — Jeśli szuka pan rozgrzeszenia, to słyszałam, że ionianie odpuszczają w tym tygodniu dwa grzechy w cenie jednego…

— Dopadł mnie — wyszeptał Bent. — Na bogów, panno Drapes! Coś we mnie wzbiera i chce się wydostać!

— Proszę się nie martwić, mam tu wiadro! — uspokoiła go.

— Nie! Powinna pani wyjść! To będzie straszne!

— Nigdzie nie pójdę, panie Bent — oświadczyła z mocą panna Drapes. — Ma pan tylko zabawny atak i tyle.

— Ha! — rzekł pan Bent. — Ha… ha… haha…

Śmiech wznosił się w jego krtani niczym coś wypełzającego z krypty.

Jego szczupłe ciało zesztywniało nagle i wygięło się w łuk, jak gdyby unosiło się nad materacem. Panna Drapes rzuciła się na łóżko, ale było już za późno. Bent wolno podniósł drżącą dłoń i wskazał palcem szafę.

— Jesteśmy znowu! — wrzasnął.

Szczęknął zamek. Drzwi stanęły otworem.

W szafie leżał stos ksiąg rejestrowych i coś jeszcze… coś spowitego w całun. Pan Bent uniósł powieki i spojrzał prosto w oczy panny Drapes.

— Przywiozłem to ze sobą — powiedział jakby do siebie. — Tak bardzo tego nienawidziłem, ale przywiozłem ze sobą. Dlaczego? Kto kieruje cyrkiem?

Panna Drapes milczała. Wiedziała tylko, że będzie śledzić wydarzenia aż do końca. W końcu spędziła noc w męskiej sypialni, a lady Deirdre Waggon miała wiele do powiedzenia na ten temat. Technicznie biorąc, panna Drapes była Kobietą Upadłą, co wydawało się niesprawiedliwe, ponieważ — jeszcze bardziej technicznie biorąc — nie była nią.

Patrzyła, jak pan Bent się… przemienia. Był na tyle przyzwoity, by robić to odwrócony do niej plecami, ale na wszelki wypadek i tak zamknęła oczy. A potem przypomniała sobie, że jest Upadła, więc nie ma to większego sensu, prawda?

Otworzyła je znowu.

— Panno Drapes? — odezwał się sennie pan Bent.

— Tak, panie Bent? — odpowiedziała przez szczękające zęby.

— Musimy znaleźć… cukiernię.

Żurawina i jego współpracownik wkroczyli do pokoju i stanęli jak wryci. Czegoś takiego ich plan nie przewidywał.

— I może też drabinę — dodał pan Bent.

Wyjął z kieszeni pasek różowej gumy i skłonił się nisko.

Rozdział dwunasty

Żadnej pomocy z wysokości — Drumknott melduje — Możliwy żart — Pan Maruda wkracza na scenę — Dziwne obiekty w powietrzu — Powrót pana Benta — „Uwaga, on ma stokrotkę!” — Wielka chwila Pucci — Pomocna dłoń dla Cosmo

W celi Moista leżało czyste siano i był prawie pewien, że nikt nie napluł mu do zupy, która zawierała coś, co do czego — gdyby był zmuszony to nazwać — musiałby przyznać, że jest mięsem. W jakiś sposób rozeszły się wieści, że to dzięki niemu Bellyster już tu nie pracuje. Nawet inni klawisze nie znosili tego wrednego drania, więc Moist mógł bez proszenia liczyć na dokładkę, wyczyszczone buty, a rankiem grzecznościowy egzemplarz „Pulsu” w celi.

Maszerujące golemy zepchnęły kłopoty banku na stronę piątą. Zajęły całą pierwszą stronę, a sporą część kolejnych zapełniały wypowiedzi „zwykłych ludzi” — to znaczy ludzi z ulicy, którzy wprawdzie o niczym nie mieli pojęcia, ale chętnie przekazywali prasie, co wiedzą — oraz dłuższe artykuły napisane przez ludzi, którzy także nic nie wiedzieli, ale potrafili ładnie to ująć w 250 słowach.

Wpatrywał się właśnie w krzyżówkę[12], kiedy ktoś grzecznie zapukał do celi. Był to dozorca, który miał nadzieję, że pan Lipwig zadowolony jest z krótkiego pobytu tutaj, chciałby odprowadzić pana Lipwiga do powozu i liczył na to, że pan Lipwig znowu zechce zawitać w ich gościnne progi, gdyby ponownie pojawiła się chwilowa wątpliwość co do jego uczciwości. A tymczasem będzie wdzięczny, jeśli pan Lipwig zechce uprzejmie nosić te lekkie kajdany, wyłącznie dla zachowania pozorów, a kiedy zostaną mu zdjęte, co niewątpliwie nastąpi po wykazaniu nieskazitelności jego charakteru, czy mógłby łaskawie przypomnieć osobie odpowiedzialnej, że są własnością więzienia, bardzo będziemy wdzięczni…

Przed bramą więzienia zebrał się spory tłumek, choć gapie trzymali się z daleka od wielkiego golema, który czekał tam, przyklęknąwszy na jedno kolano i z wyciągniętą w górę pięścią. Pojawił się w nocy, tłumaczył dozorca, i gdyby pan Lipwig miał jakiś sposób, żeby skłonić go do odejścia, wszyscy byliby naprawdę wdzięczni. Moist próbował wyglądać, jakby się tego spodziewał. Rzeczywiście polecił Czarnemu Wąsowi czekać na dalsze rozkazy, ale na coś takiego nie liczył.

Golem tymczasem pomaszerował za powozem aż do pałacu. Trasę gęsto obstawiła straż, zdawało się też, że na każdym dachu tkwi postać w czerni. Vetinari chyba rzeczywiście nie chciał ryzykować jego ucieczki. Jeszcze więcej strażników czekało na tylnym dziedzińcu — więcej, niż nakazywał rozsądek. Moist zauważył to od razu, ponieważ człowiek szybko myślący czasem łatwiej potrafi się wymknąć dwudziestu strażnikom niż pięciu. Ktoś jednak chciał dać Coś do Zrozumienia. Nieważne, co takiego, byle robiło wrażenie.

вернуться

12

1 pionowo: Wstrząśnięty dusiciel prowadzi ostrzał (8 liter). Lord Vetinari tylko się uśmiechał szyderczo.