Ludzie w sali wyciągnęli szyje, a merdający ogonem piesek przesunął się za krzesłem Vetinariego i zniknął za kotarą po drugiej stronie.
Żyję w świecie, gdzie coś takiego właśnie się wydarzyło, pomyślał Moist. I nagle doznał poczucia całkowitego uwolnienia.
— Panie Lipwig, zadałem panu pytanie — przypomniał Slant.
— Tak, przepraszam. Byłem oszustem…
I wtedy pofrunął. To było to. O wiele lepsze niż wisieć na ścianie jakiegoś starego budynku! Wystarczy popatrzeć na minę Cosmo! Na Cribbinsa! Wszystko sobie zaplanowali, a on im to wyrwał! Miał ich w ręku… i leciał!
Slant się zawahał.
— Pod słowem „oszust” rozumie pan…
— Kanciarza. Naciągacza. Czasami fałszerza. Prawdę mówiąc, wolę o sobie myśleć jak o łobuzie.
Zauważył spojrzenia, jakie rzucają sobie Cosmo z Cribbinsem, i przepełniła go radość. To nie powinno się zdarzyć, prawda? A teraz będziecie musieli biec, żeby dotrzymać kroku…
Pan Slant także chyba miał pewne kłopoty w tym zakresie.
— Czy dobrze zrozumiałem? Zarabiał pan na życie, łamiąc prawo?
— Zwykle wykorzystywałem chciwość innych, panie Slant. Myślę, że był w tym również element edukacyjny.
Pan Slant ze zdumieniem potrząsnął głową, co sprawiło, że z jego ucha — z doskonałym wyczuciem chwili — wypadł skorek.
— Edukacyjny?
— Tak. Wiele osób się nauczyło, że nikt nie sprzedaje pierścionka z brylantem za dziesiątą część jego wartości.
— A potem objął pan jedno z najwyższych stanowisk publicznych w naszym mieście? — zapytał pan Slant, przekrzykując śmiechy.
To była reakcja ulgi. Ludzie za długo wstrzymywali oddech.
— Musiałem. Miałem do wyboru to albo dać się powiesić — wyjaśnił Moist i dodał: — Znowu.
Pan Slant chyba się zdenerwował. Spojrzał na Patrycjusza, który uśmiechał się lekko.
— Wasza lordowska mość na pewno sobie życzy, żebym kontynuował?
— Ależ tak — zapewnił Vetinari. — Do samej śmierci, panie Slant.
— Ehm… Był pan już kiedyś powieszony? — Slant zwrócił się do Moista.
— Tak. I nie chciałem, żeby mi to weszło w nawyk.
Znowu śmiechy…
Pan Slant obejrzał się na wciąż uśmiechniętego Patrycjusza.
— Czy to prawda, wasza lordowska mość?
— Istotnie — odparł spokojnie Vetinari. — Pan Lipwig trafił na szubienicę w zeszłym roku jako Albert Spangler. Jednak okazało się, że ma bardzo sztywny kark, co odkryto, kiedy składano go do trumny. Zapewne jest pan świadom, panie Slant, pradawnej zasady Quia ego sic dico. Człowiekowi, który przeżył stryczek, bogowie najwyraźniej zgotowali inne przeznaczenie, jak dotąd niespełnione. A że szczęście wyraźnie mu sprzyjało, postanowiłem zwolnić go warunkowo i powierzyć odbudowę Urzędu Pocztowego, które to zadanie pochłonęło już życie czterech moich urzędników. Gdyby mu się udało, to dobrze. Gdyby przegrał, miasto by zaoszczędziło na kosztach powtórnej egzekucji. Był to okrutny żart, ale z satysfakcją stwierdzam, że zrykoszetował ku powszechnej korzyści. Nie sądzę, by ktoś tutaj chciał zaprzeczyć tezie, iż Urząd Pocztowy stał się prawdziwym klejnotem naszego miasta. Istotnie więc, lampart może zrzucić swoje cętki!
Pan Slant odruchowo pokiwał głową, opanował się, usiadł i zaczął przerzucać notatki. Trochę się pogubił.
— A teraz przejdziemy do… ehm… sprawy banku…
— Pani Lavish, dama, którą wielu z nas miało zaszczyt poznać, niedawno zwierzyła mi się, że umiera — tłumaczył energicznie Vetinari. — Poprosiła mnie o radę w kwestii przyszłości banku, ponieważ jej bezpośredni spadkobiercy byli, według jej własnych słów, „tak paskudną bandą chytrych szczurów, jakiej człowiek ma nadzieję nie spotkać”…
Wszystkich trzydziestu jeden prawników Lavishów poderwało się i przemówiło równocześnie, narażając swoich klientów na łączny koszt 119,28 AM$.
Pan Slant spojrzał na nich groźnie.
Wbrew temu, co zostało powiedziane, nie cieszył się szacunkiem ankhmorporskich prawników. Budził w nich strach. Śmierć nie osłabiła jego encyklopedycznej pamięci, podstępności, umiejętności pokrętnego rozumowania i żrącego jak kwas wzroku. Nie wchodźcie mi dzisiaj w drogę, doradzał prawnikom ten wzrok. Nie wchodźcie mi w drogę, bo obgryzę wasze kości i wyssę szpik. Pamiętacie te oprawne w skórę tomy, jakie trzymacie na półkach w gabinetach, żeby robić wrażenie na klientach? Przeczytałem je wszystkie, a połowę sam napisałem. Nie zaczynajcie ze mną. Nie jestem w dobrym nastroju…
Prawnicy jeden po drugim usiedli[13].
— Mogę kontynuować? — upewnił się Vetinari. — Jak rozumiem, pani Lavish odbyła potem rozmowę z panem Lipwigiem i uznała, że znakomicie pokieruje bankiem, zgodnie z najlepszymi tradycjami rodziny Lavishów, oraz że będzie idealnym opiekunem dla psa, Pana Marudy, zgodnie ze zwyczajem pełniącego funkcję prezesa banku.
Cosmo podniósł się wolno i wyszedł na środek.
— Stanowczo protestuję przeciwko sugestii, że ta kanalia działa zgodnie z najlepszymi tradycjami…
Pan Slant poderwał się z miejsca jak wyrzucony sprężyną. Ale choć był szybki, nie wyprzedził Moista.
— Protestuję!
— Jak śmiesz protestować? — wyrzucił z siebie Cosmo. — Skoro sam przyznałeś, że jesteś aroganckim kryminalistą…
— Protestuję przeciwko sugestii lorda Vetinariego, jakobym miał cokolwiek wspólnego ze wspaniałymi tradycjami rodziny Lavishów! — Moist patrzył Cosmo prosto w oczy, które w tej chwili wydawały się ronić zielone łzy. — Na przykład nigdy nie byłem piratem ani handlarzem niewolników…
Nastąpiło ogólne powstanie prawników.
Pan Slant spojrzał groźnie. Nastąpiło ogólne siadanie.
— Oni się do tego przyznają — wyjaśnił Moist. — Wszystko to jest w oficjalnej historii banku!
— To prawda, panie Slant — potwierdził Vetinari. — Sam czytałem. Wyraźnie ma tu zastosowanie Volenti non fit injuria.
Terkot zabrzmiał ponownie — Pan Maruda wracał zza kotary. Moist zmusił się, by nie patrzeć.
— Och, to nieuczciwy atak! — warknął Cosmo. — Czyja przeszłość przetrwałaby tego rodzaju złą wolę?
Moist uniósł rękę.
— Ooo, nie. Znam to zagranie — rzekł. — Moja na przykład. Najgorsze, co w życiu robiłem, to okradałem ludzi, którzy sądzili, że okradają mnie. Ale nigdy nie stosowałem przemocy i wszystko oddałem. No fakt, obrabowałem kilka banków, a raczej zdefraudowałem ich pieniądze, ale tylko dlatego, że było to takie łatwe…
— Oddał pan…? — Slant czekał na jakąś reakcję Vetinariego.
Ale Patrycjusz spoglądał ponad głowami gapiów, prawie co do jednego pochłoniętych przejściem Pana Marudy. Podniósł tylko palec na znak potwierdzenia czy też lekceważenia.
— Tak. Może pan pamięta, że zrozumiałem swe błędy w zeszłym roku, kiedy bogowie… — zaczął Moist.
— Obrabowałeś kilka banków?! — zawołał Cosmo. — Vetinari, czy mamy wierzyć, że świadomie oddał pan najważniejszy bank miasta w ręce znanego rabusia?
Zmasowane szeregi Lavishów powstały, zjednoczone w obronie pieniędzy. Vetinari wciąż patrzył w sufit.
Moist uniósł wzrok. Jakiś obiekt, jakby biały dysk, frunął w powietrzu pod sklepieniem. Opadł, wirując, i trafił Cosmo między oczy. Drugi przemknął, pikując, nad ręką Moista i wylądował na piersiach Lavishów.
— A powinien oddać go w ręce nieznanych?! — wykrzyknął ktoś, gdy rzucony z flanki tort z budyniem trafił we wszystkie eleganckie czarne surduty. — Jesteśmy znowu!