Druga fala tortów mknęła już po trajektoriach, które prowadziły ku przepychającym się Lavishom. Niezwykła postać wyrwała się z tłumu przy akompaniamencie stęknięć tych, którzy chwilowo stanęli jej w drodze. A to dlatego, że jeśli komuś nawet udało się umknąć przed zdeptaniem wielkimi butami, padał ścięty trzymaną przez nowo przybyłego drabiną. On sam obejrzał się niewinnie, by sprawdzić, jaki zamęt spowodował, a powracająca drabina powaliła wszystkich zbyt powolnych, by usunąć się z jej zasięgu. Była w tym jakaś metoda, myślał Moist; klaun puścił drabinę i odstąpił, pozostawiając czterech ludzi uwięzionych w jej szczeblach w taki sposób, że próba uwolnienia każdego z nich musiała sprawić ogromny ból pozostałej trójce, a w przypadku jednego ze strażników — także poważnie ograniczyć jego perspektywy matrymonialne.
Z czerwonym nosem, w pomiętym kapeluszu, klaun w podskokach wbiegł na środek; ogromne buty kłapały o podłogę z każdym znajomym krokiem…
— Pan Bent? — zdziwił się Moist. — To pan?
— Mój dobry przyjaciel Lipwig! — zawołał klaun. — Myślisz, że kto rządzi na arenie, ten kieruje cyrkiem, tak? Ale tylko za zgodą klaunów, Lipwig! Tylko za zgodą klaunów!
Bent zamachnął się i cisnął tortem w Vetinariego.
Moist wybił się w górę, zanim jeszcze tort wystartował do lotu. Jego mózg ze sporą stratą zajął trzecie miejsce i przekazał wszystkie myśli naraz, mówiąc to, co nogi najwyraźniej odkryły samodzielnie: że godność ludzi wielkich rzadko potrafi przetrwać z twarzą w budyniu, a ikonogram zabudyniowanego Patrycjusza na pierwszej stronie „Pulsu” wstrząśnie polityczną równowagą sił w mieście. A przede wszystkim, że w tym post-Vetinarowskim świecie on, Moist, nie zobaczy jutra, co było jego życiową ambicją.
Jak w bezgłośnym śnie sunął w stronę nadlatującej nemezis, w ślimaczym tempie sięgając palcami, a tort mknął, wirując, na spotkanie z historią…
I trafił go w twarz.
Vetinari nawet nie drgnął. Budyń się rozprysnął i czterysta zafascynowanych oczu śledziło grudę pędzącą ku Patrycjuszowi, który chwycił ją w wyciągniętą rękę. Ciche plaśnięcie o dłoń było jedynym słyszalnym w sali dźwiękiem.
Lord Vetinari przyjrzał się złapanemu budyniowi. Wsunął w niego palec i skosztował. Z namysłem wzniósł oczy, a sala wstrzymała zbiorowy oddech.
— Chyba ananasowy — stwierdził w zadumie.
Zagrzmiały brawa. Musiały — nawet jeśli ktoś nie znosił Vetinariego, nie mógł nie podziwiać jego wyczucia chwili.
A teraz Patrycjusz schodził po stopniach i zbliżał się do nieruchomego, wystraszonego klauna.
— Moim cyrkiem nie kierują klauni, drogi panie. — Chwycił go za wielki czerwony nos i odciągnął mocno, na ile pozwalała gumka. — Czy to jasne?
Klaun wyjął trąbkę z przyczepionym pęcherzem i zatrąbił żałośnie.
— Dobrze. Miło, że się pan zgadza. Jeśli można, chciałbym porozmawiać z panem Bentem.
Tym razem odpowiedziały mu dwa skrzeknięcia trąbki.
— Ależ jest — stwierdził Vetinari. — Może pokażemy go chłopcom i dziewczynkom? Ile wynosi 15,3 procent od 59,66?
— Zostawcie go w spokoju! Wszyscy zostawcie go w spokoju!
Ciężko doświadczony tłum rozstąpił się po raz kolejny, przepuszczając rozczochraną pannę Drapes, gniewną i wzburzoną niczym kwoka. Do skromnego łona przyciskała coś ciężkiego i Moist zauważył, że to plik rejestrów.
— O to chodziło! — oznajmiła tryumfalnie i szeroko rozłożyła ręce. — To nie jego wina! Wykorzystali go!
Oskarżycielsko wskazała kapiące budyniem szeregi Lavishów. Gdyby boginiom wojny wolno było nosić bluzki z kołnierzykiem i włosy uciekające gwałtownie z ciasnego koku, panna Drapes mogłaby liczyć na deifikację.
— To oni! Sprzedali złoto już przed laty!
Co wzbudziło ogólne i entuzjastyczne krzyki ze wszystkich stron, które nie zawierały Lavishów.
— Ma być cisza! — krzyknął Vetinari.
Prawnicy się poderwali. Pan Slant spojrzał. Prawnicy opadli.
A Moist w samą porę zdążył zetrzeć z oczu ananasowy budyń.
— Uwaga! On ma stokrotkę! — zawołał i pomyślał: właśnie zawołałem „Uwaga! On ma stokrotkę!” i chyba do końca życia będę pamiętał, jakie to krępujące.
Lord Vetinari przyjrzał się nieprawdopodobnie wielkiemu kwiatkowi w klapie klauna. Maleńka kropla wody lśniła w prawie dobrze ukrytej dyszy.
— Tak — powiedział. — Wiem. A teraz, drogi panie, rzeczywiście uważam, że jest pan Bentem. Rozpoznałem pański chód, widzi pan. Jeśli pan nie jest panem Bentem, to wystarczy nacisnąć. A mnie wystarczy na to pozwolić. Powtarzam: chcę mówić z panem Bentem.
Czasami bogowie zwyczajnie nie mają wyczucia sytuacji, uznał Moist. Powinien zahuczeć grom, zagrzmieć werbel, powinna brzęknąć struna napięcia, niech pojawi się jakieś niebiańskie potwierdzenie, że oto nadszedł moment pra…
— 9,12798 — powiedział klaun.
Vetinari uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
— Witamy z powrotem — rzekł.
Rozejrzał się i wyszukał w tłumie doktora Białolicego z Gildii Błaznów.
— Doktorze, proszę się zaopiekować panem Bentem, dobrze? Chyba powinien być teraz wśród swoich.
— To będzie zaszczyt, wasza lordowska mość. Siedem tortów równocześnie w powietrzu i czteroosobowy splot w drabinie? Perfekcyjne! Kimkolwiek jesteś, bracie, oto ucieszny powitalny uścisk dłoni…
— Nigdzie nie pójdzie beze mnie! — oświadczyła groźnie panna Drapes, kiedy zbliżył się do nich klaun z białą twarzą.
— Rzeczywiście, kto mógłby sobie coś takiego wyobrazić? — zgodził się Vetinari. — Proszę, doktorze, by pańska gildia udzieliła gościny także młodej damie pana Benta — dodał ku jej zdumieniu i radości.
Choć bowiem panna Drapes każdego dnia starała się trzymać tej „damy”, już wiele lat temu niechętnie rozstała się z „młodą”.
— Może też ktoś uwolni tych ludzi z drabiny? Chyba niezbędna będzie piła — ciągnął Vetinari. — Drumknott, zbierz, proszę, księgi, które tak uprzejmie dostarczyła nam młoda dama pana Benta. I wydaje mi się, że pan Lavish wymaga opieki medycznej…
— Wcale… nie… — Ociekający budyniem Cosmo starał się utrzymać pozycję stojącą. Samo patrzenie na niego sprawiało ból. Gniewnym, ale drżącym palcem zdołał wskazać leżące księgi. — To — oznajmił — jest własnością banku.
— Panie Lavish, to oczywiste, że jest pan bardzo chory… — zaczął Vetinari.
— Tak, chciałby pan, żeby wszyscy w to uwierzyli. Prawda… oszuście? — odparł Cosmo, wyraźnie się chwiejąc. W jego wyobraźni tłum wiwatował.
— Królewski Bank Ankh-Morpork… — rzekł Vetinari, nie spuszczając go z oka — …szczyci się swymi księgami oprawnymi w czerwoną skórę, nieodmiennie zdobionymi wytłoczoną w złotej folii pieczęcią miasta. Drumknott?
— Te są tanie, oprawne w karton, wasza lordowska mość. Wszędzie można takie kupić. Ale bez wątpienia wypełnione kaligraficznym pismem pana Benta.
— Jesteś pewien?
— O tak. Pisze piękną kursywą.
— Fałsz — oświadczył Cosmo tak, jakby jego język miał cal grubości. — Wszystko sfałszowane. I kradzione!
Moist przyglądał się publiczności i u wszystkich zauważył podobny wyraz twarzy. Niezależnie od tego, co kto o nim myślał, nieprzyjemnie było patrzeć, jak człowiek rozpada się na kawałki. Dwóch strażników przesuwało się ostrożnie w stronę Cosmo.
— Nigdy w życiu niczego nie ukradłam! — oznajmiła panna Drapes tak wzburzona, że powinna nadawać ostrzeżenie sztormowe. — Leżały u niego w szafie… — Zawahała się i postanowiła, że woli raczej być szkarłatna niż szara. — I nie obchodzi mnie, co uważa lady Deirdre Waggon! Zajrzałam do nich! Pański ojciec zabrał złoto, sprzedał, a jego zmusił, żeby ukrył to w liczbach! A to jeszcze nawet nie połowa!