— …Piękny mot’l… — wybełkotał Cosmo, mrugając na Vetinariego. — Już nie jesteś mną… Przeszedłem milę w tw’ich butach!
Moist także przesuwał się ostrożnie ku niemu. Cosmo wyglądał jak człowiek, który w każdej chwili może wybuchnąć albo runąć, albo możliwe, że rzucić się Moistowi na szyję i mamrotać niewyraźnie: „Jesteś moim najlepszym kumplem, powaga, ty i ja przeciwko światu, kumplu”.
Zielonkawy pot spływał mu po twarzy.
— Powinien się pan chyba położyć, panie Lavish — poradził Moist z sympatią.
Cosmo usiłował skupić na nim wzrok.
— …dobry ból — wyznał. — Mam tę czapeczkę, mam miecz z tysiąca ofiar…
I z cichym szeptem stali wysunęła się szara klinga z okrutnym czerwonym połyskiem i wymierzyła Moistowi między oczy. Nie chwiała się. Cosmo dygotał i trząsł się za nią, ale miecz trzymał sztywno i nieruchomo.
Zbliżający się strażnicy zwolnili nieco. W tej pracy mieli emeryturę.
— Proszę, żeby nikt, ale to nikt się nie ruszał. Myślę, że sobie poradzę — poprosił Moist, zezując wzdłuż ostrza. Nadeszła pora na nieco delikatności.
— Och, to przecież głupota — oświadczyła Pucci, ze stukiem obcasów występując naprzód. — Nie mamy się czego wstydzić. To przecież nasze złoto, prawda? Kogo obchodzi, co on zapisał w księgach?
Falanga Lavishowych prawników podniosła się niepewnie, gdy tymczasem dwóch zatrudnionych przez Pucci zaczęło szeptać jej coś nerwowo. Nie przejmowała się nimi. Wszyscy teraz patrzyli na nią, nie na jej brata. Wszyscy właśnie jej poświęcali uwagę.
— Czy może się pani uciszyć, panno Lavish? — rzucił Moist.
Nieruchomość klingi go niepokoiła. Jakaś cząstka Cosmo funkcjonowała naprawdę sprawnie.
— O tak, spodziewałam się, że spróbujesz zamknąć mi usta! Ale nic z tego! — oświadczyła Pucci ze złośliwą radością. Jak Moist, kiedy stawał wobec otwartego notesu, tak i ona rzuciła się na łeb, na szyję, nie dbając o ostrożność. — Nie możemy ukraść tego, co już do nas należy, zgadza się? Ojciec zrobił lepszy użytek z tego nieszczęsnego złota! Ono tam tylko leżało! Poważnie, dlaczego jesteście tacy tępi? Wszyscy tak robią! Przecież to nie kradzież! To złoto nadal istnieje w pierścieniach i różnych takich… Nie jest tak, że ktoś je zamierza wyrzucić. A kogo obchodzi, gdzie jest konkretnie?
Moist stłumił chęć, by spojrzeć na innych bankierów w sali. Wszyscy tak robią? W tym roku na Strzeżenie Wiedźm Pucci nie dostanie zbyt wielu kartek z życzeniami.
Brat przyglądał się jej ze zgrozą. Reszta klanu, która akurat nie była zajęta debudynizacją, sprawiała wrażenie, jakby widziała Pucci po raz pierwszy w życiu. Kim jest ta wariatka? — mówiły ich miny. Kto ją tu wpuścił? O czym ona mówi?
— Sądzę, że pani brat jest bardzo chory, panienko — powiedział Moist.
Pucci lekceważąco potrząsnęła swymi rzeczywiście pięknymi włosami.
— Nie martw się o niego, on się tylko wygłupia — stwierdziła. — Robi to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Głupie chłopięce gadanie, że chce być Vetinarim, jak gdyby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł…
— Kapie na zielono — zauważył Moist.
Ale nic nie mogło przerwać tej kanonady słów. Popatrzył na wyczerpaną twarz Cosmo i nagle wszystko nabrało sensu. Broda… Mycka… Miecz… tak jest, prymitywne wyobrażenie tego, jak wygląda klinga z żelaza wydobytego z krwi tysiąca ofiar… Zamordowano człowieka, który robił pierścienie…
Co skrywała ta cuchnąca rękawiczka?
To jest mój świat. Wiem, jak się to robi…
— Najmocniej przepraszam! Jest pan lordem Vetinarim, prawda? — zapytał.
Cosmo wyprostował się na chwilę i oczy błysnęły mu władczo.
— Tak, w samej rzeczy — odparł, unosząc brew, która zaraz opadła. I obrzękła twarz obwisła wraz z nią. — Mam pierścień… Sygnet Vetinariego… — wymamrotał. — Mój właściwie… Dobry ból…
Miecz także opadł.
Moist chwycił jego lewą dłoń i zdarł rękawiczkę. Zsunęła się z mlaśnięciem i niewyobrażalnie ohydnym, zatykającym nos smrodem. Najbliższy strażnik zwymiotował.
Tyle kolorów, pomyślał Moist. Tyle… wijących się rzeczy.
I gdzieś tam, wciąż widoczne w ropiejącej masie, charakterystyczne i posępne lśnienie stygium.
Moist chwycił Cosmo za drugą rękę.
— Myślę, panie, że powinieneś wyjść na zewnątrz, skoro jesteś już Patrycjuszem — powiedział głośno. — Musisz spotkać się z ludem…
Raz jeszcze jakiś wewnętrzny Cosmo opanował się dostatecznie, by wymówić śliniącymi się ustami:
— Tak, to bardzo ważne. — Ale zaraz potem wrócił do: — Źle się czuję. Palec dziwnie wygląda…
— Słońce dobrze mu zrobi — zapewnił Moist i pociągnął go delikatnie. — Możesz mi wierzyć, panie.
Rozdział trzynasty
Pierwszego dnia reszty swojego życia Moist von Lipwig się obudził — co było miłe, gdyż każdego dnia pewna liczba osób się nie budzi. Ale obudził się sam, co było mniej przyjemne.
Nadeszła szósta rano, mgła wyglądała jak przyklejona do okien i tak gęsta, że powinna zawierać grzanki. Ale lubił te chwile, zanim fragmenty wczorajszego dnia zdążyły ułożyć się w całość.
Zaraz… To przecież nie jego apartament, prawda? To pokój w Urzędzie Pocztowym, zapewniający cały luksus i wygodę, jakie zwykle kojarzy się z pojęciem służby cywilnej.
Odłamek minionego dnia wskoczył na miejsce. No tak, Vetinari kazał zamknąć bank, dopóki jego referenci nie sprawdzą tym razem wszystkiego. Moist życzył im powodzenia przy specjalnym kredensie sir Joshuy.
Nie było Pana Marudy, niestety. Człowiek nie docenia porannego ślinienia, dopóki go nie zabraknie. Nie było też Gladys, co budziło pewien niepokój.
Nie pojawiła się, kiedy się ubierał. Nie było na biurku egzemplarza „Pulsu”. A garnitur wymagał prasowania.
Znalazł ją w końcu, jak popychała wózek z pocztą do sortowni. Niebieska sukienka zniknęła, zastąpiona szarą, która — według rodzących się standardów krawiectwa golemów — wyglądała całkiem elegancko.
— Dzień dobry, Gladys — powitał ją. — Jest szansa na wyprasowanie spodni?
— W Szatni Listonoszy Zawsze Jest Gorące Żelazko, Panie Lipwig.
— Tak? Aha. Rzeczywiście. A… „Puls”?
— Każdego Ranka Do Gabinetu Pana Groata Dostarczane Są Cztery Egzemplarze, Panie Lipwig — przypomniała Gladys z wyrzutem.
— Podejrzewam, że kanapka w ogóle nie…
— Naprawdę Muszę Wracać Do Swoich Obowiązków, Panie Lipwig — oświadczył golem.
— Wiesz, Gladys, nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś się w tobie zmieniło — oświadczył Moist.
— Tak! Robię To Dla Siebie. — Jej oczy się rozjarzyły.
— A co konkretnie robisz?
— Jeszcze Tego Nie Ustaliłam, Ale Jestem Dopiero Na Dziesiątej Stronie Książki.
— Ach, czytasz nową książkę? Ale domyślam się, że autorką nie jest lady Waggon.