— Nie, Ponieważ Nie Pasuje Do Nowoczesnego Stylu Myślenia. Śmieję Się Z Niej Ze Wzgardą.
— Tak, pewnie nie pasuje — przyznał z namysłem Moist. — Zgaduję, że tę książkę dała ci panna Dearheart?
— Tak. Nosi Tytuł „Dlaczego Mężczyźni Plączą Się Pod Nogami” Autorstwa Releventii Flout — poinformowała z powagą Gladys.
A zaczynamy w najlepszych zamiarach, myślał Moist: znajdujemy je, wykopujemy, dajemy wolność. Ale nie wiemy, co właściwie robimy i komu.
— Gladys, z książkami jest tak… no więc jest… To, że coś jest napisane, nie znaczy jeszcze… chciałem powiedzieć, że to przecież nie musi być… trzeba pamiętać, że każda książka to…
Urwał.
One wierzą w słowa. Słowa dają im życie. Nie mogę jej powiedzieć, że podrzucamy słowa jak żonglerzy, że zmieniamy ich znaczenie, by nam odpowiadało…
Poklepał Gladys po ramieniu.
— No cóż, przeczytaj je wszystkie i sama zdecyduj, co?
— To Było Bardzo Niewłaściwe Dotknięcie, Panie Lipwig.
Moist parsknął śmiechem, ale zamilkł, widząc jej poważną minę.
— Eee… Podejrzewam, że jedynie dla pani Flout — zapewnił i poszedł wziąć egzemplarz „Pulsu”, zanim wszystkie rozkradną.
Dla wydawcy musiał to być kolejny gorzko-słodki dzień. Niestety, mógł wydrukować tylko jedną pierwszą stronę. W końcu wcisnął tam wszystko: hasło „Chyba ananasowy” plus obrazek z ociekającymi Lavishami w tle oraz… tak, całą mowę Pucci ze wszystkimi szczegółami. Była cudowna. I mówiła, i mówiła… Z jej punktu widzenia wszystko było całkiem oczywiste: ona miała rację, a inni to głupcy. Tak była zakochana we własnym głosie, że strażnicy musieli wypisać na kartce oficjalne ostrzeżenie i przytrzymać jej przed nosem, zanim ją odprowadzili, ciągle mówiącą…
Ktoś zrobił też obrazek sygnetu Cosmo, chwytającego promienie słońca. To niemal idealna amputacja, powiedzieli w szpitalu, i pewnie ocaliła mu życie, powiedzieli, ale skąd Moist wiedział, co robić, powiedzieli, skoro cała jego medyczna wiedza zawierała się w przekonaniu, że na palcu nie powinny rosnąć zielone grzyby…
Ktoś wyrwał mu azetę z rąk.
— Co zrobiłeś z profesorem Fleadem? — zapytała groźnie Adora Belle. — Wiem, że coś mu zrobiłeś! Nie kłam!
— Nic mu nie zrobiłem — zaprotestował Moist i szybko przemyślał to sformułowanie. Tak, technicznie to prawda.
— Byłam w Katedrze Komunikacji Post Mortem.
— I co oni mówią?
— Nie mam pojęcia! Taka wielka kałamarnica blokuje drzwi! Ale coś zrobiłeś, jestem pewna! To on zdradził ci sekret, jak przemówić do golemów, tak?
— Nie.
Absolutna prawda. Adora Belle się zawahała.
— Nie zdradził?
— Nie. Przetłumaczył mi kilka zdań, ale to żaden sekret.
— Czy to będzie skuteczne także dla mnie?
— Nie.
W tej chwili to prawda.
— Przyjmują rozkazy tylko od mężczyzn? Założę się, że o to chodzi!
— Nie wydaje mi się.
Właściwie prawda.
— Więc gdzie tkwi sekret?
— To nie jest naprawdę sekret. Flead nam powiedział. Po prostu nie wiedział, że to sekret.
Prawda.
— Czy to jakieś słowo?
— Nie.
Prawda.
— Słuchaj, ale dlaczego nie chcesz powiedzieć? Wiesz, że możesz mi ufać.
— Tak. Oczywiście. Ale czy będę mógł ci ufać, kiedy ktoś przystawi ci nóż do gardła?
— Czemu miałby to zrobić?
Moist westchnął.
— Bo będziesz wiedziała, jak komenderować najpotężniejszą armią, jaka istnieje. Wyglądałaś na zewnątrz? Widziałaś tych wszystkich gliniarzy? Pojawili się zaraz po przesłuchaniu!
— Jakich gliniarzy?
— Trolle układające nowy bruk… Jak często widujesz coś takiego? Rząd dorożek, które nie interesują się pasażerami. Batalion żebraków. A na dziedzińcu na tyłach pełno jest różnych takich, co się tam kręcą i gapią w okna… Właśnie tych gliniarzy. To się nazywa kocioł, a ja jestem w nim mięsem.
Zabrzmiało pukanie do drzwi. Moist je rozpoznał: starało się zwrócić uwagę, ale nie przeszkadzać.
— Wejdź, Stanley — powiedział.
Drzwi się otworzyły.
— To ja, sir — oznajmił Stanley, który szedł przez życie z ostrożnością człowieka czytającego instrukcję tłumaczoną z obcego języka.
— Tak, Stanley?
— Szef wydziału znaczków, sir — dodał Stanley.
— Słucham, Stanley.
— Lord Vetinari jest na dziedzińcu i ogląda nowy automatyczny mechanizm odbierający. Mówi, że nie ma pośpiechu.
— Mówi, że nie ma pośpiechu — powtórzył Moist, zwracając się do Adory Belle.
— Czyli lepiej biegnijmy?
— Właśnie.
— Zaskakująco podobne do szubienicy — stwierdził lord Vetinari.
Za jego plecami przyjeżdżały i odjeżdżały dyliżanse.
— To pozwoli szybkim powozom bez zatrzymywania odbierać worki z pocztą — wyjaśnił Moist. — Dzięki temu listy z małych wiejskich punktów pocztowych mogą podróżować ekspresowo, nie opóźniając dyliżansu. A to na dłuższych trasach pozwoli zaoszczędzić po kilka minut.
— I oczywiście, jeśli pozwolę panu zatrzymać kilka koni-golemów, dyliżanse będą mogły jeździć i sto mil na godzinę, jak mi powiedziano. Zastanawiam się, czy te rozżarzone oczy widzą w mroku.
— Możliwe, wasza lordowska mość. No i w rzeczywistości już mam konie-golemy. Wszystkie.
Vetinari spojrzał na niego chłodno.
— Ha! — rzekł. — I ma pan również wszystkie swoje uszy! O jakim kursie wymiany mówimy?
— Proszę mi wierzyć, nie chcę zostać Władcą Golemów… — zaczął Moist.
— Porozmawiamy w drodze, jeśli można. Zechcecie towarzyszyć mi w powozie…
— A dokąd jedziemy?
— Bardzo blisko. Odwiedzimy pana Benta.
Klaun, który uchylił przesuwaną furtkę w potężnych wrotach Gildii Błaznów, przyjrzał się kolejno Vetinariemu, Moistowi i Adorze Belle. Wyraźnie się nie ucieszył na widok żadnego z nich.
— Przyszliśmy na spotkanie z doktorem Białolicym — oświadczył Vetinari. — Żądam, żebyś nas wpuścił przy minimum wesołości.
Drzwiczki zasunęły się z trzaskiem. Nastąpiły gorączkowe szepty, jakiś brzęk, a potem jedno skrzydło wrót uchyliło się odrobinę — akurat tyle, by dało się przejść pojedynczo. Moist ruszył naprzód, ale Vetinari przytrzymał go za ramię i wskazał laską do góry.
— To jest Gildia Błaznów — przypomniał. — Należy się spodziewać… uciechy.
Na krawędzi wrót ustawiono wiadro. Vetinari pchnął je laską. Z drugiej strony usłyszeli brzęk i plusk.
— Nie rozumiem, czemu się przy tym upierają, naprawdę nie rozumiem — mruczał, przechodząc przez wrota. — To wcale nie jest zabawne i ktoś może ucierpieć. Uważajcie na budyń.
Z ciemności za bramą dobiegło stęknięcie.
— Według doktora Białolicego pan Bent przyszedł na świat jako Charlie Benito. — Vetinari sunął przez namiot zajmujący dziedziniec budynku gildii. — I urodził się klaunem.
Dziesiątki klaunów przerwały codzienne ćwiczenia, by patrzeć, jak przechodzą. Torty czekały nieciśnięte, spodnie nie napełniały się farbą, niewidzialne psy nieruchomiały w akcie siusiania.
— Urodził się klaunem? — powtórzył Moist.
— W samej rzeczy, panie Lipwig. Wybitny klaun z rodu klaunów. Widział go pan wczoraj. Charakteryzacja Charliego Benito jest przekazywana z pokolenia na pokolenie od stuleci.