Выбрать главу

— Zeszłej nocy — oznajmił — jakiś zdrajca przesłał złoty sekret władcom wszystkich większych miast na Równinach. Uczynił to przekazem sekarowym, którego pochodzenie wydaje się niemożliwe do wyśledzenia. To chyba nie był pan, panie Lipwig?

— Ja? Nie!

— Ale właśnie pan to zaproponował, prawda? Nawiasem mówiąc, niektórzy nazwaliby to zdradą stanu.

— Dopiero co o tym wspomniałem — zaprotestował Moist. — Nie wrobi mnie pan w coś takiego. A zresztą to naprawdę dobry pomysł — dodał, unikając wzroku Adory Belle. — Jeśli pan pierwszy nie pomyśli o nieużywaniu pięćdziesięciostopowych golemów-zabójców, zrobi to ktoś inny.

Usłyszał, jak Adora Belle chichocze — pierwszy raz.

— Znalazła pani teraz czterdziestostopowych golemów-zabójców, panno Dearheart? — spytał Vetinari surowo, jakby chciał dodać: „Mam nadzieję, że przyniosła pani dosyć dla wszystkich!”.

— Nie, wasza lordowska mość. Nie ma takich — zapewniła Adora Belle, starając się zachować powagę, ale bez sukcesów.

— Mniejsza z tym. Jestem pewien, że jakaś pomysłowa osoba w końcu jakieś dla pani zbuduje. A jeśli to nastąpi, proszę się nie wahać i zrezygnować ze sprowadzania ich do domu. Tymczasem mamy to nieszczęsne fait accompli. — Vetinari potrząsnął głową z czymś, co zdaniem Moista było szczerze udawaną irytacją, po czym mówił dalej: — Armia, która posłucha każdego w błyszczącym surducie, z megafonem i wiedzącego, jak będzie po umniańsku „Wykopcie dół i się w nim zasypcie”, zmieniłaby wojnę w dość zabawną farsę. Może pan być pewny, że powołam komitet śledczy. A komitet nie spocznie, poza regulaminowymi przerwami na herbatę i ciasteczka, dopóki nie znajdzie winnego. Osobiście będę się interesował jego działaniami.

Pewnie, że tak, myślał Moist. I wiem, że wielu ludzi słyszało, jak wykrzykuję umniańskie rozkazy. Ale mogę przecież wierzyć człowiekowi, który sądzi, że wojna to niedopuszczalna utrata klientów. Człowiekowi, który jest lepszym oszustem, niż ja będę kiedykolwiek, który uważa komitety za rodzaj koszy na śmieci, który codziennie umie zmienić skwierczenie w kiełbaski…

Moist i Adora Belle popatrzyli na siebie nawzajem. Ich spojrzenia zgadzały się ze sobą: to on. Oczywiście, że to on. Downey i cała reszta będą wiedzieli, że to on. Rzeczy żyjące na wilgotnych ścianach będą wiedziały, że to on. Ale nikt nigdy tego nie udowodni.

— Może pan na nas polegać — zapewnił Moist.

— Tak, wiem — odparł Vetinari. — Chodźmy, Panie Marudo. Może trafi się ciasteczko.

* * *

Moist nie miał ochoty na kolejną przejażdżkę powozem. W tej chwili powozy budziły w nim niemiłe skojarzenia.

— Wygrał, prawda? — spytała Adora Belle, gdy wokół nich kłębiła się mgła.

— No cóż, prezes je mu z ręki…

— Wolno mu tak robić?

— Myślę, że wynika to z zasady Quia ego sic dico.

— A co to znaczy?

— Chyba „Bo ja tak mówię”.

— To nie wygląda na prawdziwą zasadę!

— To jedyna, jakiej potrzebuje. Ogólnie biorąc, potrafi…

— Jeszteś mi pan winien pięć kawałków, panie Szpangler!

Jakaś postać wynurzyła się nagle z mgły i jednym skokiem znalazła za plecami Adory Belle.

— Żadnych sztuczek, panienko, a to ż powodu tego noża — rzucił Cribbins, a Moist usłyszał, jak Adora Belle gwałtownie nabiera tchu. — Twój koleś mi je obieczał ża to, że cię wszypię, ale szam siebie wszypałeś, a jego poszłałeś do czubków, to szobie myślę, że teraż ty mi jeszteś winien, nie?

Wolno sunąca ręka Moista trafiła do kieszeni, ale nie znalazła tam ratunku. Jego mali pomocnicy zostali skonfiskowani — w Tantach nie lubili, kiedy człowiek przynosił własną pałkę i wytrychy. Powinien je kupować od dozorców, jak wszyscy. — Odłóż nóż, to możemy pogadać — zaproponował.

— Akurat, pogadać! Lubisz gadanie, czo? Masz taki magiczny jężor i tyle! Widziałem! Machasz nim i żosztajesz żłotym chłopakiem! Mówisz im, że ich obrobisz, a oni się śmieją! Jak ci się to udaje, czo?

Mlaskał i pluł z wściekłości. W gniewie ludzie popełniają błędy, ale to żadna pociecha, kiedy trzymają nóż o parę cali od nerek twojej dziewczyny. Adora Belle mocno pobladła i Moist musiał wierzyć, że się domyśli, by w takiej chwili nie tupać nogą. Ale przede wszystkim musiał się powstrzymać od spoglądania ponad ramieniem Cribbinsa, bo był pewien, że na samej granicy pola widzenia ktoś się skrada.

— To nie czas na pochopne działania! — powiedział głośno.

Cień we mgle chyba się zatrzymał.

— Właśnie dlatego do niczego nie doszedłeś, Cribbins — ciągnął Moist. — Naprawdę myślisz, że mam przy sobie taką forsę?

— Pełno tu przytulnych miejszcz, gdzie możemy żaczekać, czo nie?

Głupi, myślał Moist. Głupi, ale niebezpieczny. A kolejna myśl mówiła: to mózg przeciwko mózgowi. A broń, której nie potrafi użyć, należy do ciebie. Przyciśnij go.

— Wycofaj się, a zapomnimy, że cię widzieliśmy — powiedział. — To najlepsza oferta, na jaką możesz liczyć.

— Chczesz się ż tego wyłgać, przymilny szukinszynu! Jak ci żaraż…

Dało się słyszeć głośne brzęknięcie. Cribbins wydał z siebie dziwny dźwięk — głos człowieka, który chciałby krzyczeć, ale nawet krzyk jest zbyt bolesny. Moist chwycił Adorę Belle, a napastnik zgiął się wpół, zasłaniając rękami usta. Brzdęknęło, na jego policzku pojawiła się krew. Zaskamlał i zwinął się w kłębek. Wciąż rozbrzmiewały kolejne dźwięki, kiedy zdobyte dawno protezy, przez lata maltretowane i dręczone, wreszcie wyzionęły ducha, który wyraźnie usiłował zabrać ze sobą znienawidzonego Cribbinsa. Lekarz stwierdził później, że jedna ze sprężyn przebiła się nawet do zatok.

Kapitan Marchewa i Nobby Nobbs wybiegli z mgły i stanęli nad mężczyzną, który dygotał przy każdym „ping!”.

— Przepraszam, sir, ale zgubiliśmy pana w półmroku — powiedział Marchewa. — Co mu się stało?

Moist mocno przyciskał do siebie Adorę Belle.

— Jego protezy eksplodowały — wyjaśnił.

— Jak mogło do tego dojść, sir?

— Nie mam pojęcia, kapitanie. Może zrobi pan dobry uczynek i zabierze go do szpitala?

— Chce pan wnieść oskarżenie, panie Lipwig? — Marchewa ostrożnie podniósł jęczącego Cribbinsa.

— Chcę się napić brandy — odparł Moist.

I pomyślał: Może Anoia czekała na odpowiedni moment… Pójdę do jej świątyni i zawieszę tam taką wielką, bardzo wielką chochlę. Lepiej nie wyjść na niewdzięcznika…

* * *

Sekretarz Drumknott wszedł na palcach do gabinetu.

— Dzień dobry — powitał go jego lordowska mość. — Mgła ma dziś rano bardzo przyjemny odcień żółci. Jakieś wieści o Dotychczasie?

— Straż w Quirmie go szuka, sir — odparł Drumknott, kładąc na biurku miejskie wydanie „Pulsu”.

— Dlaczego?

— Kupił bilet do Quirmu.

— Ale na pewno kupił drugi od woźnicy dyliżansu do Genoi. Chce uciec jak najdalej. Wyślij krótkiego sekara do naszego człowieka w Genoi.

— Mam nadzieję, że ma pan rację, sir.

— Naprawdę? Ja mam nadzieję, że się mylę. Dobrze mi to zrobi. Ach… Ahaha.

— Wasza lordowska mość?

— Widzę, że „Puls” znowu wydrukował pierwszą stronę w kolorze. Front i tył banknotu dolarowego.

— Rzeczywiście, sir. Bardzo ładne.