Wzgórza i żyzne pola Angien rozwijały się pod nimi jak pejzaż namalowany na szarym jedwabiu; po trochu zaczynały się rozjaśniać, aż wreszcie rozkwitły jaskrawymi barwami, kiedy za ich plecami majestatycznie wzeszło słońce.
W południe przez parę godzin odpoczywali nad rzeką płynącą na południowy zachód, której bieg miał ich doprowadzić do morza. O zmierzchu wylądowali w niewielkim zamku, zbudowanym na szczycie wzgórza jak wszystkie zamki Angyarów, w zakolu tej samej rzeki. Zostali tu gościnnie przyjęci przez pana zamku i jego domowników. Niewątpliwie dręczyła go ciekawość na widok Fiana jadącego na jednym wierzchowcu z Rocannonem, czterech średnich ludzi i jednego obcego, który mówił z dziwnym akcentem, był ubrany jak książę, ale nie nosił mieczów i miał twarz białą jak średni człowiek. Wiadomo było, że kasty Angyarów i Olgyiorów mieszały się ze sobą częściej, niż większość Angyarów chciała przyznać; zdarzali się jasnoskórzy wojownicy i złotowłosi służący; jednakże ten Wędrowiec był czymś niepojętym. Rocannon, nie chcąc rozpuszczać pogłosek o swojej obecności na planecie, prawie się nie odzywał, a ich gospodarz nie ośmielił się wypytywać dziedzica Hallan; dopiero więc wiele lat później, z pieśni śpiewanych przez minstreli, dowiedział się, kim był jego dziwny gość.
Następny dzień upłynął podobnie dla siedmiu podróżników, jadących na wietrze ponad piękną krainą. Noc spędzili w wiosce Olgyiorów nad rzeką, a trzeciego dnia znaleźli się w okolicy, której nie znał nawet Mogien. Rzeka, skręciwszy na południe, tworzyła pętle i zakola, wzgórza przechodziły w rozległe równiny, a ponad dalekim horyzontem niebo jaśniało bladym, odbitym światłem. Później tego dnia dotarli do samotnego zamku stojącego na białym, urwistym cyplu, za którym rozciągały się głębokie laguny, szare piaski plaży i otwarte morze.
Zsiadając ze swojego wierzchowca, sztywny, zmęczony i z szumem w głowie od wiatru i szybkości, Rocannon pomyślał, że była to najbardziej żałosna twierdza Angyarów, jaką kiedykolwiek widział. Małe chatki skupiły się jak zmokłe kurczęta pod skrzydłami nisko przykucniętej, rozsypującej się budowli. Średni ludzie, bladzi i wynędzniali, wałęsali się tu i tam, zerkając na nich ukradkiem.
— Wyglądają tak, jakby wychowali się wśród Gliniaków — zauważył Mogien. — Tu jest brama, a jeśli wiatr nie sprowadził nas na manowce, trafiliśmy do miejsca zwanego Tolen.
— Ho! Panowie Tolen, przed waszą bramą czeka gość! Z zamku nie dobiegł żaden dźwięk.
— Brama Tolen chwieje się na wietrze — odezwał się Kyo, a wtedy spostrzegli, że drewniane, okute brązem wierzeje kołyszą się luźno na zawiasach w ostrych podmuchach zimnego, morskiego wiatru.
Mogien pchnął je końcem miecza. Wewnątrz była ciemność, łopot pierzchających skrzydeł i przejmująco wilgotny zapach.
— Panowie Tolen nie spodziewali się gości — stwierdził Mogien. — Ano, Yahanie, pogadaj z tymi szpetnymi ludziskami i znajdź dla nas schronienie na noc.
Młody Olgyia przemówił do miejscowych, którzy zgromadzili się na odległym krańcu zamkowego dziedzińca, żeby się pogapić. Jeden z nich zdobył się na odwagę i wystąpił do przodu, kłaniając się i przemykając bokiem jak jakiś morski krab. Uniżonym tonem zwrócił się do Yahana. Rocannon, który częściowo rozumiał dialekt Olgyiorów, dosłyszał, że staruszek przeprasza, iż w wiosce nie ma odpowiednich pomieszczeń dla pedana, cokolwiek by to miało znaczyć. Wysoki średni człowiek Raho przyłączył się do Yahana i powiedział coś ostrym tonem, ale staruszek tylko kłaniał się, kulił i mamrotał, aż w końcu Mogien postąpił krok do przodu. Według kodeksu Angyarów nie wolno mu było rozmawiać z poddanymi z innych majątków, wyciągnął więc z pochwy jeden ze swoich mieczy i wzniósł go nad głową. Klinga rozbłysła w zimnym świetle. Starzec zaskomlał, wyciągnął ręce przed siebie, odwrócił się i poczłapał przez ciemniejące uliczki wioski. Podróżni ruszyli za nim prowadząc wiatrogony, których zwinięte skrzydła ocierały się o niskie, czerwone dachy po obu stronach wąskiego przejścia.
— Kyo, kto to jest pedan?
Mały człowiek uśmiechnął się bez słowa. — Yahanie, co oznacza słowo pedan?
Młody Olgyia, dobroduszny, szczery chłopiec, wyglądał nieswojo.
— Cóż, panie, pedan to… ten, który chodzi pomiędzy ludźmi…
Rocannon kiwnął głową, zadowolony z każdego strzępka informacji. Podczas swoich studiów nad tym gatunkiem próbował dowiedzieć się czegoś o ich religii. Wydawali się nie wyznawać żadnej wiary, a jednak byli zadziwiająco łatwowierni i przesądni. Traktowali poważnie istnienie czarów, zaklęć i magii, przejawiali skrajnie animistyczny stosunek do sił przyrody; ale nie mieli bogów. To słowo — pedan — emanowało czymś nadnaturalnym. Jeszcze nie podejrzewał, że dziwne określenie miało związek z jego osobą.
Trzy nędzne chaty zaledwie zdołały pomieścić całą siódemkę, wiatrogony zaś musieli uwiązać na dworze, gdyż w całej wiosce nie było dość dużego domu. Zwierzęta stłoczyły się razem, strosząc futro na przejmującym morskim wietrze. Pasiasty wiatrogon Rocannona skrobał w ścianę, warczał i pomiaukiwał żałośnie, skarżąc się na swój los, dopóki Kyo nie wyszedł na dwór i nie podrapał go za uszami.
— Biedne zwierzaki, wkrótce czekają ich gorsze przejścia — westchnął Mogien, siedzący obok Rocannona przy ogniu płonącym w zimnej jamie. — Nie znoszą wody.
— W Hallan mówiłeś, że wiatrogony nie polecą nad morzem, a ci wieśniacy z pewnością nie mają statków dość dużych, żeby je uniosły. W jaki sposób przedostaniemy się na drugi brzeg?
— Czy masz swój obraz ziemi? — spytał Mogien. Angyarowie nie znali map i Mogien był zafascynowany mapami Misji Geograficznej znajdującymi się w „Podręczniku”. Rocannon wyjął książkę ze starej skórzanej torby, która towarzyszyła mu we wszystkich podróżach i którą miał ze sobą w Hallan, kiedy jego statek został zniszczony. Torba zawierała skromny ekwipunek — „Podręcznik” i notesy, broń i narzędzia, zestaw medyczny i radio, komplet ziemskich szachów i sczytany tom haińskiej poezji. Początkowo trzymał tu również naszyjnik z szafirem, ale poprzedniej nocy, dręczony myślą o wartości klejnotu, ukrył szafir w niewielkim, zaszytym woreczku z miękkiej skóry herilora — tak że wyglądał jak amulet — i owinął łańcuch wokół szyi, pod koszulą i płaszczem. Teraz nie mógł go zgubić, chyba że razem z własną głową.
Mogien przesunął długim, twardym palcem wzdłuż konturów oznaczających położone naprzeciwko siebie wybrzeża dwóch Zachodnich Kontynentów: odległy, południowy brzeg Angien z dwiema głębokimi zatokami i rozdzielającym je wielkim cyplem skierowanym na południe — a po drugiej stronie kanału najbardziej na północ wysunięty przylądek Kontynentu Południowo-Zachodniego, który Mogien nazywał „Fiern”.
— Tutaj jesteśmy — powiedział Rocannon, kładąc na czubku przylądka rybią ość pozostałą z kolacji.
— A tutaj, jeśli ci tchórzliwi zjadacze ryb nie kłamią, jest zamek Plenot. — Mogien umieścił drugą rybią ość pół cala na prawo od pierwszej i przyjrzał się jej. — Z góry wieża wygląda bardzo podobnie. Kiedy wrócę do Hallan, wyślę setkę ludzi na wiatrogonach nad cały kraj, a potem według ich wskazówek wyrzeźbimy w kamieniu wielki obraz Angien. A więc w Plenot będą statki — pewnie nie tylko ich własne, ale również statki stąd, z Tolen. Była wojna pomiędzy tymi książętami i to dlatego w Tolen włada teraz wiatr i noc. Tak powiedział Yahanowi ten stary człowiek.
— Czy w Plenot pożyczą nam statki?
— W Plenot nie pożyczą nam niczego. Książę Plenot jest Wygnańcem. — W skomplikowanym systemie powiązań pomiędzy rodami Angyarów oznaczało to księcia banitę, stojącego poza prawem, którego nie dotyczyły obowiązujące wszędzie zasady gościnności, honoru i poszanowania dla cudzej własności.