— Ma tylko dwa wiatrogony — dodał Mogien, odpasując na noc swoje miecze. — A jego zamek, jak mówią, jest zbudowany z drewna.
Następnego ranka, kiedy wiatr zaniósł ich nad ten drewniany zamek, straże spostrzegły ich niemal natychmiast. Dwa wiatrogony wzbiły się wkrótce w powietrze i okrążały wieżę; niebawem mogli także rozróżnić małe, uzbrojone w łuki figurki, wychylające się ze szczelin okiennych. Książę Wygnaniec wyraźnie nie oczekiwał przyjaciół. Rocannon zrozumiał teraz, dlaczego zamki Angyarów miały tak szerokie dachy, nie dopuszczające światła do wnętrza, ale chroniące przed atakiem z powietrza. Plenot był niewielką osadą, jeszcze bardziej prymitywną niż Tolen, przycupniętą na wrzynającym się w morze rumowisku czarnych głazów; nie było tu nawet wioski średnich ludzi. Jednak mimo całej tej nędzy pewność Mogiena, że sześciu ludzi zdoła podbić zamek, wydawała się przesadna. Rocannon sprawdził pasy udowe przy siodle, mocniej uchwycił długą lancę do walki w powietrzu, którą dał mu Mogien, i przeklinał swojego pecha. Nie było to odpowiednie miejsce dla czterdziestotrzyletniego etnografa.
Mogien, który wysunął się znacznie do przodu na swoim czarnym rumaku, uniósł lancę i krzyknął. Wierzchowiec Rocannona pochylił łeb i runął do przodu. Czarno-szare skrzydła tylko migały w powietrzu łopocząc jak chorągwie, długie, silne, lekkie ciało było napięte jak struna, serce biło głośno. W uszach mieli gwizd wiatru; kryta słomą wieża Plenot, okrążana przez dwa ryczące gryfy, wydawała się pędzić im naprzeciw. Rocannon przywarł do grzbietu wiatrogona, pochylając do uderzenia długą lancę. Kipiała w nim radość, dawno zapomniane uczucie szczęścia; śmiał się pędząc na wietrze. Coraz bliżej i bliżej była okrągła wieża i jej dwaj skrzydlaci strażnicy. Nagle z przeszywającym okrzykiem Mogien cisnął swoją lancę w powietrze jak strzałę ze srebra. Lanca trafiła jednego z jeźdźców prosto w pierś. Uderzenie było tak silne, że pękły pasy na udach; jeździec jak w zwolnionym tempie pięknym łukiem przeleciał nad zadem wierzchowca i spadł tysiąc stóp w dół, pomiędzy przybrzeżne fale rozbijające się bezgłośnie o skały. Mogien przemknął obok pozbawionego jeźdźca wiatrogona i zaatakował z bliska drugiego strażnika, usiłując dosięgnąć go mieczem, podczas gdy tamten dźgał i parował ciosy swoją lancą, której nie wypuścił z ręki.
Czterej średni ludzie na swoich biało-szarych wiatrogonach krążyli w pobliżu jak stado gołębi, nie wtrącając się na razie do pojedynku swego księcia, ale gotowi pomóc w każdej chwili. Wznieśli się tak wysoko, żeby strzały łuczników w dole nie mogły przebić skórzanych kolczug na brzuchach wiatrogonów. Nagle wszyscy czterej z tym samym wysokim, szarpiącym nerwy krzykiem przyłączyli się do pojedynku. Przez chwilę w górze kotłowało się kłębisko białych skrzydeł i połyskującej stali. Potem oderwała się od niego pojedyncza figurka, która jakby próbowała położyć się w powietrzu, obracając się na wszystkie strony i wymachując bezwładnymi kończynami, aż wreszcie uderzyła o dach zamku i ześlizgnęła się po nim w dół, na twarde kamienie.
Rocannon zobaczył teraz, dlaczego tamci wmieszali się do pojedynku: strażnik złamał reguły walki i zranił wiatrogona zamiast jeźdźca. Wierzchowiec Mogiena, z jednym czarnym skrzydłem splamionym purpurową krwią, opuszczał się z wysiłkiem na wydmy. Nad nim pędzili średni ludzie w pościgu za dwoma uwolnionymi od jeźdźców wiatrogonami, które wciąż próbowały zawracać do swoich bezpiecznych stajni na zamku. Rocannon wyprzedził ich, podrywając swego wierzchowca wyżej, nad dachy zamku. Zobaczył, że Raho łapie na sznur jedno ze zwierząt, i w tej chwili poczuł, że coś użądliło go w nogę. Nagły ruch jeźdźca zdezorientował wierzchowca; Rocannon szarpnął wodze zbyt mocno, a wtedy wiatrogon wygiął grzbiet w łuk i po raz pierwszy od początku drogi stanął dęba, tańcząc i wirując na wietrze ponad wieżą. Strzały śmigały wokół jak deszcz. Średni ludzie i Mogien, dosiadający żółtego wiatrogona o dzikim spojrzeniu, przemknęli obok wśród śmiechu i nawoływań. Wierzchowiec Rocannona otrząsnął się i ruszył za nimi.
— Trzymaj, Władco Gwiazd! — wrzasnął Yahan. Rocannon ujrzał nadlatującą wprost na niego kometę z czarnym warkoczem. Złapał ją w odruchu samoobrony. Była to płonąca żywiczna pochodnia. Pozostali okrążyli już wieżę z bliska, usiłując podpalić słomiany dach i drewniane ściany. Rocannon przyłączył się do nich.
— Masz strzałę w lewej nodze — zawołał do niego Mogien, przelatując obok.
Rocannon zaśmiał się radośnie i cisnął swoją pochodnię prosto w wąską szczelinę okienną, z której wychylał się łucznik.
— Dobry rzut! — krzyknął Mogien i spadł jak kamień na dach wieży, żeby po chwili wznieść się w rozbłysku płomienia.
Yahan i Raho powrócili z nowymi wiązkami dymiących pochodni, które zebrali na wydmach, i rzucali je wszędzie, gdzie dostrzegli słomę lub drewno, które mogły się zapalić. Wieża wyrzucała już z siebie syczące fontanny iskier, a wiatrogony, doprowadzone do szału przez piekące ukąszenia iskier na skórze i ustawiczne szarpanie cugli, pikowały na dachy zamku z przerażającym, kaszlącym rykiem. Skierowany ku górze deszcz strzał przerzedził się, a po chwili na dziedziniec zamku wyskoczył mężczyzna. Na głowie miał coś, co przypominało drewnianą miskę na sałatę. W rękach trzymał przedmiot, który Rocannon w pierwszej chwili wziął za lustro, a który okazał się misą pełną wody. Ściągając z całych sił wodze żółtego wierzchowca, który wciąż usiłował zawrócić do stajni, Mogien przeleciał nad głową mężczyzny i krzyknął:
— Mów szybko! Moi ludzie już zapalają nowe pochodnie!
— Z jakich włości, książę? — Hallan!
— Władco Hallan, Książę Wygnaniec z Plenot błaga o czas na ugaszenie ognia!
— Zgadzam się w zamian za życie i majątek ludzi z Tolen. — Niech tak będzie — odkrzyknął mężczyzna i nie wypuszczając z rąk misy z wodą schronił się do budynku.
Atakujący wycofali się na wydmy i stamtąd przyglądali się, jak mieszkańcy Plenot pośpiesznie przygotowują pompę i organizują brygadę z wiadrami, czerpiącą wodę z morza.
Było ich zaledwie parę tuzinów, wliczając w to kilka kobiet. Wieża się spaliła, ale zdołali ocalić ściany i główny budynek. Kiedy ogień został ugaszony, grupka ludzi wyszła pieszo przez bramę i zeszła ze skalnej ostrogi na wydmy. Na czele szedł wysoki, szczupły mężczyzna z ciemną jak orzech skórą i płomienistymi włosami Angyarów; za nim postępowało dwóch żołnierzy, wciąż jeszcze noszących swoje drewniane hełmy, a z tyłu dreptała grupka sześciu obdartych mężczyzn i kobiet, patrzących bojaźliwym wzrokiem. Wysoki mężczyzna uniósł w obu dłoniach glinianą misę pełną wody.
— Jestem Ogoren z Plenot, Książę-Wygnaniec tych włości.
— Jestem Mogien, dziedzic Hallan.
— Życie mieszkańców Tolen należy do ciebie, panie — Ogoren kiwnął głową w stronę grupki obdartusów. — Nie było żadnych skarbów w Tolen.
— Były dwa statki, Wygnańcze.
— Z północy nadlatuje smok i widzi wszystko — powiedział Ogoren kwaśno. — Statki z Tolen są twoje.
— A ty otrzymasz z powrotem swoje wiatrogony, kiedy statki znajdą się na przystani w Tolen — przyrzekł wspaniałomyślnie Mogien.
— Kim jest ten drugi książę, z którym miałem honor walczyć? — zapytał Ogoren, zerkając na Rocannona, który miał na sobie kompletną brązową zbroję angyarską z wyjątkiem mieczów.