Mogien również spojrzał na swego przyjaciela, a Rocannon odpowiedział pierwszym imieniem, które mu przyszło na myśl, imieniem, którym nazwał go Kyo — „Olhor”; Wędrowiec.
Ogoren przyjrzał mu się ciekawie, potem skłonił się przed nimi i rzekł:
— Misa jest pełna, panowie.
— Niech ta woda nie będzie rozlana, a przymierze niech nie będzie złamane!
Władca Plenot odwrócił się i wielkimi krokami podążył do swego dopalającego się zamku, nie spojrzawszy nawet na uwolnionych więźniów, stłoczonych na wydmie. Mogien powiedział do nich tylko:
— Zaprowadźcie do domu mojego wiatrogona, ma zranione skrzydło — i dosiadłszy ponownie żółtego rumaka z Plenot, wzbił się w powietrze.
Rocannon ruszył za nim, oglądając się do tyłu, na małą żałosną gromadkę, która rozpoczynała mozolną wędrówkę do swoich zrujnowanych domostw.
Zanim dotarł do Tolen, jego duch bojowy osłabł i ponownie zaczął w duchu kląć swoją głupotę. Opuściwszy się na wydmę przekonał się, że w jego łydce rzeczywiście tkwiła strzała. Nie czuł bólu, dopóki jej nie wyciągnął; dopiero wtedy zobaczył, że grot był haczykowato zagięty. Angyarowie nie używali oczywiście trucizny, ale istniało niebezpieczeństwo zakażenia krwi. Porwany autentyczną odwagą swoich towarzyszy wstydził się nakładać do tej bitwy swój ochronny kombinezon. Posiadając taką zbroję, niemal niewidoczną, a jednak zdolną wytrzymać strzał z lasera-mógł umrzeć w tej przeklętej ruderze od draśnięcia strzałą z brązu. Chciał ratować tę planetę, a nie potrafił nawet uratować własnej skóry.
Najstarszy ze średnich ludzi z Hallan, krępy, milkliwy mężczyzna imieniem Iot, zbliżył się bez słowa, ukląkł i delikatnie przemył oraz opatrzył ranę Rocannona. Potem nadszedł Mogien, jeszcze w pełnej zbroi; w swoim hełmie z pióropuszem i wielkich, sztywnych, przypominających skrzydła naramiennikach przyczepionych do płaszcza wydawał się mierzyć dziesięć stóp wzrostu i pięć stóp szerokości w ramionach. Za nim szedł Kyo, milczący jak dziecko zabłąkane pośród wojowników z silniejszej rasy. Potem zjawili się Yahan i Raho, i młody Bien; chata pękała w szwach, kiedy wszyscy przykucnęli przy palenisku. Yahan napełnił siedem okutych srebrem pucharów, które Mogien podawał im uroczyście. Wypili i Rocannon poczuł się lepiej. Mogien zapytał o jego nogę. Rocannon poczuł się o wiele lepiej. Wypili jeszcze trochę vaskanu, podczas gdy zalęknione, pełne podziwu twarze wieśniaków ukazywały się co chwila w drzwiach, zaglądając do środka i natychmiast znikając w zapadającym zmierzchu. Rocannon był w nastroju bohaterskim i łaskawym. Zjedli i znowu wypili, a potem w dusznej chacie, cuchnącej dymem, potem, smażoną rybą i smarem z uprzęży, Yahan wstał trzymając lirę z brązu o srebrnych strunach i zaśpiewał. Spiewał o Durhalu z Hallan, który uwolnił więźniów z Korhalt w czasach Czerwonego Księcia, na moczarach Born; a kiedy już opisał rodowód każdego wojownika biorącego udział w tej bitwie i każdy zadany cios, bez żadnego przejścia zaczął śpiewać o uwolnieniu ludzi z Tolen i spaleniu Wieży Plenot, o pochodni Wędrowca płonącej jasno w deszczu strzał, o wspaniałym rzucie Mogiena, dziedzica Hallan, o tym, jak lanca ciśnięta w powietrze odnalazła swój cel niczym niechybiająca lanca Hendina w dawnych dniach. Rocannon, pijany i szczęśliwy, pozwalał się unosić pieśni, czując, że teraz w pełni tu przynależy, że własną krwią przypieczętował swój związek z tym światem, do którego przybył jako obcy przez ocean nocy. A obok siebie wyczuwał nieustanną obecność małego Fiana, samotną, uśmiechniętą, pogodną.
IV
Morze przelewało wielkie, spokojne fale w siąpiącym deszczu. Świat był wyprany z barw. Dwa wiatrogony ze spętanymi skrzydłami, uwiązane do łańcucha na rufie, skomlały i rozpaczały głośno, a z drugiej łódki poprzez deszcz i mgłę dobiegało ponad falami żałosne echo.
Spędzili w Tolen wiele dni czekając, aż zagoi się noga Rocannona, a czarny wiatrogon znowu będzie mógł latać. Chociaż były to ważne powody zwłoki, prawdą było również, że Mogien wzdragał się przed dalszą wędrówką, przed wypłynięciem na morze, które musieli przebyć. Włóczył się samotnie wśród szarych piasków otaczających laguny poniżej Tolen, próbując zwalczyć w sobie to samo przeczucie, które nawiedziło jego matkę, Haldre. Wszystko, co potrafił powiedzieć Rocannonowi, to że widok i głos morza kładą mu się ciężarem na sercu. Kiedy już czarny wiatrogon całkowicie wyzdrowiał, Mogien nagle postanowił odesłać go z powrotem do Hallan pod opieką Biena, jakby chciał ocalić choć jedną cenną rzecz od zagłady. Zgodzili się również pozostawić dwa juczne wiatrogony i większość bagaży staremu księciu Tolen i jego siostrzeńcom, którzy wciąż kręcili się przy nich, usiłując połatać swoją dziurawą siedzibę. Dlatego też w dwóch łodziach o smoczych łbach znajdowało się teraz tylko sześciu podróżnych i pięć wiatrogonów; wszyscy byli przemoczeni, a większość narzekała.
Łódź prowadziło dwóch posępnych rybaków z Tolen. Yahan próbował uspokoić uwiązane wiatrogony śpiewając długą, monotonną, żałobną pieśń o dawno nieżyjącym księciu; Rocannon i Fian, zakutani w płaszcze, z kapturami naciągniętymi na głowy, siedzieli na dziobie.
— Kyo, kiedyś wspomniałeś o górach na południu.
— O, tak — potwierdził mały człowiek, rzucając szybkie spojrzenie za siebie, w stronę niewidocznych wybrzeży Angien.
— Czy wiesz cokolwiek o ludziach, którzy żyją na południu, na lądzie Fiern?
„Podręcznik” nie okazał się w tym wypadku zbyt pomocny; poza tym Rocannon po to przecież zorganizował swoją Misję, żeby wypełnić luki w informacjach. „Podręcznik” podawał, że na planecie występuje pięć rozumnych gatunków, ale opisywał tylko trzy z nich: Angyarów/Olgyiorów, Fiia i Gdemiarów oraz niehumanoidalne gatunki odkryte na wielkim Wschodnim Kontynencie po drugiej stronie planety. Zapiski geografów dotyczące Kontynentu Południowo-Zachodniego były zwykłymi pogłoskami: Gatunek 4? (nie potwierdzony): Rasa wielkich humanoidów, rzekomo zamieszkujących ogromne miasta (?). Gatunek 5? (nie potwierdzony): Skrzydlate torbacze. Ogółem biorąc było to równie pomocne jak informacje uzyskane od Kyo, który chyba czasem myślał, że Rocannon zna odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadaje, i odpowiadał wówczas jak uczeń w szkole.
— Na Fiern żyją Stare Rasy, prawda?
Rocannon musiał się kontentować widokiem mgły, za którą na południu skrywał się tajemniczy ląd. Słuchał skomlenia wielkich, związanych bestii, podczas gdy przejmująco zimna wilgoć spływała mu po szyi.
Raz wydawało mu się, że słyszy w górze warkot helikoptera, i ucieszył się, że mgła ich kryje; po chwili jednak wzruszył ramionami. Po co się kryć? Armia, która przeznaczyła tę planetę na swoją bazę w międzygwiezdnej wojnie, z pewnością niezbyt się przerazi widokiem dziesięciu ludzi i pięciu przerośniętych kotów moknących na deszczu w dwóch dziurawych łódkach…
Płynęli dalej w nieustającym deszczu. Z morza podnosiła się mglista ciemność. Minęła długa, zimna noc, zajaśniał szary świt i ponownie ujrzeli fale, deszcz i mgłę. Naraz czterej posępni żeglarze w dwóch łodziach powrócili do życia. Dwaj z nich pochwycili stery i wpatrywali się z niepokojem przed siebie. Po chwili spośród kłębiących się w górze tumanów mgły wynurzyła się nieoczekiwanie skalna ściana. Płynęli u jej podnóża, a głazy i karłowate, przygięte wiatrem drzewa przesuwały się wysoko nad ich głowami.
Yahan wypytywał jednego z żeglarzy.
— Mówi, że będziemy teraz mijali ujście wielkiej rzeki, a po drugiej stronie jest jedyne nadające się do lądowania miejsce na wiele mil dookoła.