— Chodźcie, mam ogień i jedzenie — powiedział i odwróciwszy się zanurkował w rzadki, porywisty śnieg. Idąc za nim dotarli wkrótce do chaty, usadowionej na zboczu pomiędzy zalesioną granią a brzegiem zatoki. Z zewnątrz i od wewnątrz wyglądała jak zwyczajna zimowa chata średnich ludzi z lasów i wzgórz Angien. Yahan czuł się w niej jak w domu. Od razu przykucnął przy ogniu z westchnieniem prawdziwej ulgi. To uspokoiło ich gospodarza skuteczniej niż najbardziej pomysłowe wyjaśnienia.
— Dorzuć no do ognia, chłopcze — powiedział i podał Rocannonowi grubo tkany płaszcz, żeby gość mógł się czymś okryć.
Zrzuciwszy swój własny płaszcz, postawił w ciepłym popiele gliniany garnek z gulaszem i przysiadł poufale między nimi, przewracając oczami to na jednego, to na drugiego.
— Zawsze pada śnieg o tej porze roku, a wkrótce będzie jeszcze więcej śniegu. Znajdzie się dla was dużo miejsca; jest nas tu trzech tej zimy. Tamci wrócą wieczorem albo jutro, albo za jakiś czas; przeczekają zamieć wysoko na grani, tam gdzie polują. Jesteśmy łowcami pelliunarów, jak to zauważyłeś po moich piszczałkach, co, chłopcze?
Dotknął szeregu ciężkich, drewnianych fujarek dyndających mu u pasa i wyszczerzył zęby. Wprawdzie wyglądał jak nieokrzesany, nierozgarnięty dzikus, ale o jego gościnności świadczyły namacalne fakty. Dał im po pełnej misce mięsnego gulaszu, a kiedy zapadł zmrok, zaproponował, żeby się położyli. Rocannon nie tracąc czasu zawinął się w cuchnące futra, leżące w kącie do spania, i zasnął jak dziecko.
Rano nadal padał śnieg, a świat był biały i pozbawiony konturów. Towarzysze gospodarza jeszcze nie wrócili.
— Musieli zostać na noc w wiosce Timash, po drugiej stronie Grzbietu.
— Grzbiet… to jest ta morska odnoga?
— Nie, to jest cieśnina, a po drugiej stronie nie ma żadnych wsi! Grzbiet to jest ta grań, te wzgórza nad nami. Skąd wy w ogóle jesteście? Ty mówisz prawie tak samo jak ludzie stąd, ale twój wuj — nie.
Yahan rzucił przepraszające spojrzenie Rocannonowi, który dotąd nie wiedział, że kiedy spał, przybył mu siostrzeniec.
— Och… on jest z Rubieży; oni tam mówią inaczej. My również nazywamy tę wodę cieśniną. Dobrze by było znaleźć kogoś, kto ma łódkę, żeby nas przewieźć na drugą stronę. — Chcecie jechać na południe?
— Cóż, teraz, kiedy wszystkie nasze towary przepadły, staliśmy się żebrakami. Musimy wracać do domu.
— Jest łódka na brzegu, kawałek drogi stąd. Kiedy się przejaśni, zobaczymy, co dalej. Powiem ci, chłopcze, że kiedy tak spokojnie mówisz o podróży na południe, krew się we mnie ścina. Żaden człowiek nie mieszka między cieśniną a wielkimi górami, nigdy o czymś takim nie słyszałem. Chyba że masz na myśli tych, o których się nie mówi. A to są tylko stare opowieści. Skąd wiadomo, czy tam w ogóle są jakieś góry? Byłem tam, po drugiej stronie cieśniny — niewielu ludzi mogłoby ci to powiedzieć. Byłem tam. Polowałem na wzgórzach. Jest tam mnóstwo pelliunarów, w pobliżu wody. Ale nie ma żadnych osad. Żadnych ludzi. Nikogo. I nie chciałbym zostać tam na noc.
— My tylko pójdziemy południowym brzegiem na wschód — odparł Yahan obojętnym tonem, ale wyglądał na zmieszanego; z każdym pytaniem zmuszony był uciekać się do coraz bardziej skomplikowanych kłamstw.
Ale jego pierwsze, instynktowne kłamstwo okazało się słuszne, kiedy Piai, gospodarz, zmienił temat.
— Przynajmniej nie przypłynęliście z północy! — rzucił, ostrząc na osełce swój długi nóż z klingą w kształcie liścia. — Nie ma żadnych ludzi za cieśniną, a za morzem żyją tylko nędzne kreatury, co to służą Żółtogłowym jak niewolnicy. Czy twoi ludzie o nich nie słyszeli? Za morzem, w północnej krainie jest rasa ludzi z żółtymi głowami. To prawda. Powiadają, że ci ludzie mieszkają w domach wysokich jak drzewa, noszą miecze ze srebra i jeżdżą na grzbietach wiatrogonów! Uwierzę w to, jak to zobaczę. Za futra wiatrogonów dostaje się dobrą cenę na wybrzeżu, ale na te bestie niebezpiecznie jest nawet polować, a co dopiero oswajać je i na nich jeździć. Nie można wierzyć we wszystkie bajki, jakie ludzie opowiadają. Zarabiam dosyć na futrach pelliunarów. Mogę je przywołać w każdej chwili. Posłuchaj!
Przytknął fujarki do swoich włochatych ust i dmuchnął, najpierw bardzo leciutko, ledwie słyszalna, nieśmiała skarga, która wzbierała i opadała, uderzała i załamywała się w pół dźwięku, wznosząc się w niemal melodyjnej frazie, brzmiącej jak krzyk dzikiej bestii. Rocannonowi mróz przeszedł po plecach: słyszał już tę melodię w lasach Hallan. Yahan, który był szkolony na myśliwego, wyszczerzył zęby w podnieceniu i krzyknął jak na widok zdobyczy:
— Śpiewaj! śpiewaj! nadlatuje!
Przez resztę popołudnia on i Piai opowiadali sobie myśliwskie historyjki. Wiatr ucichł, ale śnieg padał wciąż, cicho i spokojnie.
Następnego dnia o świcie niebo było czyste. Jak zwykle w zimnej porze okryte białym śniegiem wzgórza skrzyły się oślepiająco w różowo-białych promieniach słońca. Przed południem zjawili się dwaj towarzysze Piaia niosąc kilka szarych, puszystych futer pelliunarów. Czarnobrewi i żylaści jak wszyscy Olgyiorowie z południa, wydawali się jeszcze bardziej dzicy niż Piai; nieufni wobec obcych jak zwierzęta, obchodzili ich z daleka i tylko ukradkiem zerkali na nich spode łba.
— Nazywają moich ludzi niewolnikami — powiedział Yahan do Rocannona, kiedy tamci wyszli z chaty. — Lepiej jednak być człowiekiem służącym innym ludziom, niż bestią polującą na inne bestie, jak oni. — Rocannon podniósł ostrzegawczo rękę i Yahan zamilkł, kiedy jeden z południowców wszedł do środka, przypatrując im się z ukosa i nie mówiąc ani słowa.
— Chodźmy-mruknął Rocannon w języku Olgyiorów, którego trochę się poduczył przez ostatnie dwa dni. Żałował, że czekali do powrotu towarzyszy Piaia. Yahan również czuł się nieswojo.
— Pójdziemy już — zwrócił się do Piaia, który właśnie nadszedł. — Pogoda powinna się utrzymać, dopóki nie obejdziemy zatoki. Gdybyś nie udzielił nam schronienia, nie przeżylibyśmy tych dwóch mroźnych dni. Oby twoje łowy zawsze były szczęśliwe!
Ale Piai stał bez ruchu i nie mówił nic. Na koniec odchrząknął, splunął do ognia, przewrócił oczami i warknął: — Obejdziecie zatokę? Przecież chcieliście płynąć łodzią.
Jest łódź na brzegu. To moja łódź. Możemy nią popłynąć. Przewieziemy was przez wodę.
— To wam oszczędzi sześć dni drogi — wtrącił Karmik, niższy z przybyszów.
— Zaoszczędzicie sześć dni drogi — powtórzył Piai. — Przewieziemy was łodzią na drugą stronę. Możemy już iść.
— Zgoda — odparł Yahan spojrzawszy szybko na Rocannona: nic nie mogli zrobić.
— No to chodźmy — mruknął Piai i jakoś tak nagle, nie proponując nawet gościom zapasów na drogę, wyszedł z chaty, a za nim pozostali. Wiał ostry wiatr, słońce świeciło jasno; chociaż gdzieniegdzie w zagłębieniach gruntu leżał jeszcze śnieg, rozmiękła od wilgoci ziemia chlupotała pod nogami. Ruszyli wzdłuż brzegu kierując się na zachód. Słońce już zachodziło, kiedy po długim marszu dotarli do niewielkiej zatoczki, gdzie na skalistym brzegu pośród trzcin leżała wyciągnięta z wody łódka. Wody zatoki i niebo na zachodzie powlokły się czerwienią; ponad czerwoną poświatą jaśniał mały księżyc Heliki zbliżający się do pełni, a we wschodniej stronie nieba Wielka Gwiazda — odległa gromada Fomalhaut — lśniła jak opal. Woda i niebo odbijały ten sam blask, a pomiędzy nimi ciągnął się długi, pagórkowaty brzeg, ciemny i niewyraźny.
— To ta łódka — oznajmił Piai zatrzymując się i spoglądając na nich. Na twarz padał mu czerwony odblask zachodu. Dwaj jego towarzysze stanęli w milczeniu pomiędzy Yahanem a Rocannonem.