— Z powrotem będziecie wiosłować po ciemku — zauważył Yahan.
— Świeci Wielka Gwiazda; będzie jasna noc. A teraz, chłopcze, chodzi o to, czym nam zapłacicie za wiosłowanie. — Ach — powiedział Yahan.
— Piai wie, że nie mamy nic. Nawet ten płaszcz dostaliśmy od niego — odezwał się Rocannon, który widząc, skąd wiatr wieje, już przestał się martwić, że jego akcent może ich zdradzić.
— Jesteśmy biednymi myśliwymi. Nie stać nas na robienie prezentów — oświadczył Karmik, ten który miał łagodniejszy głos i wyglądał bardziej rozsądnie i cywilizowanie od Piaia i trzeciego myśliwca.
— Nie mamy nic — powtórzył Rocannon. — Nie mamy czym zapłacić za wiosłowanie. Zostawcie nas tutaj.
Yahan zaczął bardziej obszernie wyjaśniać to po raz trzeci, ale Karmik mu przerwał.
— Nosisz na szyi woreczek, obcy człowieku. Co w nim jest?
— Moja dusza — szybko odpowiedział Rocannon. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy, nawet Yahan. Ale blef w tej sytuacji nie był najlepszym wyjściem. Myśliwi szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. Karmik położył rękę na swoim myśliwskim nożu z klingą w kształcie liścia i przysunął się bliżej; Piai i drugi łowca zrobili to samo.
— Byliście w twierdzy Zgamy — stwierdził Karmik. — W wiosce Timash wiele o tym mówiono. Podobno nagi człowiek stał w płonącym ogniu, a potem spalił Zgamę ogniem wylatującym z jego białej laski i wyszedł z twierdzy. Na szyi miał wielki klejnot na złotym łańcuchu. W wiosce mówili, że to były czary, ale ja myślę, że to głupcy. Może ciebie nie można zranić, ale jego…
Z szybkością błyskawicy złapał Yahana za długie włosy, przegiął mu głowę do tyłu i przyłożył mu nóż do gardła. — Chłopcze, powiedz temu obcemu, z którym podróżujesz, żeby zapłacił za nocleg, dobrze?
Wszyscy zamarli w bezruchu. Czerwony poblask na wodzie przygasł, Wielka Gwiazda jaśniała na niebie, zimny wiatr owiewał im twarze.
— Nie skrzywdzimy go — warknął Piai. Jego dziką twarz wykrzywiał skurcz. — Zrobimy tak, jak powiedziałem, przewieziemy was przez cieśninę — tylko nam zapłaćcie. Nie mówiliście, że macie złoto, żeby nam zapłacić. Mówiliście, że straciliście całe swoje złoto. Spaliście pod moim dachem. Dajcie nam tę rzecz, a przewieziemy was na drugą stronę.
— Dostaniecie to… po tamtej stronie — oświadczył Rocannon, wskazując na drugi brzeg.
— Nie — powiedział Karmik.
Yahan, bezsilny w jego rękach, nie mógł nawet drgnąć; Rocannon widział pulsującą arterię na jego szyi i przyłożone do niej ostrze noża.
— Po tamtej stronie — powtórzył z posępnym uporem i potrząsnął swoją białą laską próbując zrobić na nich wrażenie. — Przewieziecie nas na drugą stronę; dam wam tę rzecz. Obiecuję wam to. Ale jeśli go skrzywdzicie, umrzecie tutaj, zaraz. Obiecuję wam to!
— Karmik, on jest pedan — mruknął Piai. — Rób, co ci mówi. Mieszkali ze mną pod jednym dachem, przez dwie noce. Puść chłopca. On ci obiecuje to, czego chciałeś.
Karmik popatrzył spode łba na niego, na Rocannona i w końcu powiedział:
— Wyrzuć tę białą laskę. Wtedy was przewieziemy.
— Najpierw puść chłopca — odparł Rocannon, a kiedy Karmik uwolnił Yahana, roześmiał mu się w twarz, zakręcił kijem nad głową i cisnął go z rozmachem w wodę.
Z obnażonymi nożami w dłoniach trzej myśliwi poprowadzili podróżnych do łódki; musieli brnąć przez wodę, po śliskich skałach, na których łamały się drobne, czerwone fale. Piai i trzeci myśliwiec wiosłował, a Karmik usiadł między pasażerami z nożem w ręku.
— Czy oddasz im klejnot? — szepnął Yahan we Wspólnej Mowie, której ci Olgyiorowie z półwyspu nie znali. Rocannon kiwnął głową.
Yahan szeptał dalej, ochryple, trzęsącym się głosem:
— Skacz i płyń do brzegu, panie, kiedy się zbliżymy. Zabierz klejnot. Puszczą mnie wolno, jak zobaczą…
— Poderżną ci gardło. Szsz.
— Oni rzucają czary, Karmik — odezwał się trzeci mężczyzna. — Chcą zatopić łódź…
— Wiosłuj, ty śmierdzący rybi flaku. A wy siedźcie cicho, bo poderżnę gardło chłopcu.
Rocannon siedział cierpliwie na ławce wioślarza, patrząc na wodę, która powlekała się mglistą szarością w miarę, jak oba odległe brzegi ogarniała noc. Noże myśliwych nie mogły go zranić, ale nie zdołałby im przeszkodzić, gdyby chcieli zabić Yahana. Mógł z łatwością uciec wpław, ale Yahan nie umiał pływać. Nie było wyjścia. Przynajmniej dostaną się na drugi brzeg i zapłata nie pójdzie na marne.
Zamglone kontury wzgórz na południowym brzegu z wolna przybliżały się i nabrały ostrości. Niewyraźne szare cienie przesunęły się na zachód, a na szarym niebie pojawiło się kilka gwiazd; światło odległych słońc Wielkiej Gwiazdy zdominowało nawet blask księżyca Heliki, którego teraz ubywało. Słyszeli już szum fal rozbijających się o brzeg.
— Przestańcie wiosłować — rozkazał Karmik i odwrócił się do Rocannona. — Daj mi teraz tę rzecz.
— Bliżej do brzegu — odparł beznamiętnie Rocannon. — Poradzę sobie od tego miejsca, panie — wymamrotał Yahan drżącym głosem. — Z brzegu wystaje sitowie…
Łódka przesunęła się do przodu o kilka uderzeń wioseł i zatrzymała się ponownie.
— Skacz, kiedy ja skoczę — rzucił Rocannon w stronę Yahana, a sam powoli podniósł się i stanął na ławce. Rozpiął od góry kombinezon, który nosił tak długo, jednym szarpnięciem zerwał z szyi skórzany rzemień, cisnął na dno łodzi woreczek zawierający szafir na złotym łańcuchu, zapiął kombinezon i w tej samej chwili skoczył.
W parę minut później stał obok Yahana na skalistym brzegu i patrzył, jak czerniejąca na wodzie plama łodzi maleje w szarym półmroku.
— Ażebyście zgnili, żeby robaki zżerały wam wnętrzności, żeby kości zmieniły wam się w próchno! — zawołał Yahan i rozpłakał się.
Najadł się porządnie strachu, ale nie tylko reakcja po gwałtownych wzruszeniach była powodem jego załamania. Widział coś, co nie mieściło mu się w głowie — widział, jak „książę” składa w okupie klejnot wartości królestwa, żeby uratować życie zwykłego Olgyiora, jego życie — i ta świadomość zwaliła się na niego ciężarem nie do zniesienia.
— Nie miałeś racji, panie! — wykrzyknął. — Nie miałeś racji!
— Kupując twoje życie za kawałek kamienia? Przestań, Yahanie, weź się w garść. Zamarzniesz na śmierć, jeśli nie rozpalimy ognia. Masz swoje krzesiwo? Tam w zaroślach jest dużo gałęzi. Rusz się!
Udało im się rozpalić ognisko na brzegu, a potem dorzucali do ognia tak długo, aż odpędzili ciemność i przejmujący chłód. Rocannon oddał Yahanowi futrzany płaszcz myśliwych i młodzieniec zawinąwszy się weń wkrótce zasnął. Rocannon siedział pilnując ognia. Nie chciało mu się spać. Czuł się nieswojo. Martwił się, że musiał oddać naszyjnik, nie z powodu jego wielkiej wartości, ale dlatego, że niegdyś dał go Semley, której piękność, nie dająca się zapomnieć, przywiodła go po wielu latach na tę planetę; dlatego, że go dostał od Haldre, która — jak wiedział — miała nadzieję przekupić tym los, odwrócić cień przedwczesnej śmierci ciążący na jej synu. Może wraz ze śmiercią Mogiena miała zniknąć również ta rzecz, tak niebezpiecznie piękna. I może, co najgorsze, Mogien nigdy się nie dowie o utracie naszyjnika, ponieważ nigdy się nie spotkają; może Mogien już nie żyje… Odsunął od siebie tę myśl. Mogien szukał jego i Yahana; na tym musiał się oprzeć. Będzie ich szukał na szlaku prowadzącym na południe. Cóż bowiem mogli zrobić innego, niż iść na południe, aby znaleźć tam wroga lub — jeśli wszystkie jego przypuszczenia były błędne — nie znaleźć tam wroga. W każdym razie, z Mogienem czy bez Mogiena, on pójdzie na południe.