Выбрать главу

— Ten klejnot, Mogienie — przerwał mu Rocannon — naszyjnik Oko Morza… musiałem go oddać jako okup za nasze życie. Straciłem go.

— Klejnot? — powtórzył Mogien prżyglądając się mu uważnie. — Naszyjnik Semley? Oddałeś go? Nie po to, żeby ratować swoje życie — któż mógłby cię zranić? Kupiłeś za niego bezwartościowe życie tego pół-człowieka! Tanio cenisz moje dziedzictwo! Masz, weź to; tego się nie traci tak łatwo! — podrzucił coś w powietrze ze śmiechem, złapał i cisnął Rocannonowi, który patrzył w osłupieniu na złoty łańcuch i klejnot-płonący błękitnym blaskiem w jego dłoni.

— Wczoraj napotkaliśmy na drugim brzegu zatoki dwóch Olgyiorów i trzeciego martwego. Zatrzymaliśmy się, żeby ich zapytać, czy nie widzieli nagiego człowieka wędrującego ze swoim sługą nicponiem. Jeden z nich upadł przed nami na twarz i opowiedział nam wszystko, więc zabrałem drugiemu klejnot, a wraz z nim życie, ponieważ walczył. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że dostałeś się na drugi brzeg; a Kyo doprowadził nas prosto do ciebie. Ale dlaczego szliście na północ, Rokananie?

— Żeby… żeby znaleźć wodę.

— Jest strumień na zachodzie — wtrącił Raho. — Widzieliśmy go tuż przedtem, zanim was dostrzegliśmy. — Ruszajmy więc. Yahan i ja nie piliśmy od zeszłej nocy. Dosiedli wiatrogonów, Yahan razem z Raho, Kyo na swoim dawnym miejscu za Rocannon~m. Falujące na wietrze trawy umknęły spod nich, kiedy wzbili się ku słońcu lecąc na południowy zachód nad rozległą równiną.

Rozbili obóz nad strumieniem, który płynął, czysty i powolny, wśród bezkwietnych traw. Rocannon nareszcie mógł zdjąć swój kombinezon i włożyć na siebie zapasową koszulę i płaszcz Mogiena. Zjedli twardy chleb z Tolen, korzenie peya i cztery skoczki ustrzelone przez Yahana, który cieszył się jak dziecko, że znowu dostał łuk w ręce. Tutaj, na płaskowyżu, zwierzęta same ustawiały się do strzału i pozwalały się wiatrogonom chwytać w locie nie okazując strachu. Nawet małe stworzonka zwane kilar, zielone, żółte i fioletowe, przypominające owady swoimi przezroczystymi, brzęczącymi skrzydełkami, choć w rzeczywistości były maleńkimi torbaczami, tutaj zbliżały się do ludzi ciekawie i bez lęku unosiły się nad czyjąś głową, przyglądając się wszystkiemu okrągłymi, złotymi oczami; to znów przysiadały na czyjejś dłoni lub kolanie, żeby po chwili znowu wzbić się w powietrze. Wydawało się, że cała ta niezmierzona kraina nie zna człowieka. Mogien opowiadał, że kiedy lecieli nad płaskowyżem, nie widzieli ani ludzi, ani zwierząt.

— Zeszłej nocy przy ognisku zdawało nam się, że widzieliśmy jakieś stworzenie — powiedział Rocannon z wahaniem, jako że sam nie był pewien, co właściwie widzieli.

Kyo obejrzał się na niego od ogniska; Mogien, rozpinający swój pas z dwoma mieczami, nie powiedział nic.

O pierwszym brzasku zwinęli obóz i przez cały dzień pędzili na wietrze pomiędzy ziemią a słońcem. Lot nad równiną był równie przyjemny jak ciężka była poprzednia wędrówka. W ten sam sposób minął im następny dzień, a pod wieczór, kiedy rozglądali się już za jednym z tych małych strumieni, które z rzadka przecinały krainę traw, Yahan obrócił się naraz na siodle i zawołał:

— Olhorze! Spójrz przed siebie!

Hen, daleko na południu niewielka zmarszczka szarości przecinała prosty horyzont.

— Góry! — krzyknął Rocannon i poczuł, jak za jego plecami Kyo gwałtownie wciągnął powietrze, jakby przestraszony.

Następnego dnia płaska preria pod nimi stopniowo uniosła się i pofałdowała, tworząc niskie pagórki i hałdy — ogromne fale na nieruchomym morzu. Wysoko spiętrzone chmury płynęły wciąż na północ ponad ich głowami, a daleko przed sobą widzieli poszarpane, ciemne, wyniosłe zbocza. Przed wieczorem zarysy gór stały się wyraźne; chociaż równinę zakryła ciemność, odległe szczyty na południu jeszcze przez długi czas świeciły jasnym, złotym blaskiem. Kiedy wreszcie znikły, wychynął zza nich księżyc Lioka i pożeglował spiesznie po niebie niby wielka, żółta gwiazda. Feni i Feli wzeszły wcześniej i poruszały się bardziej statecznie ze wschodu na zachód. Ostatni z czwórki wzeszedł Heliki i ścigał pozostałe, przybierając i zmniejszając się w półgodzinnych cyklach. Rocannon leżał na plecach, obserwując spomiędzy wysokich, ciemnych łodyg trawy powolny, skomplikowany, świetlisty taniec księżyców.

Następnego ranka, kiedy razem z Kyo mieli wsiąść na szarego pasiastego wiatrogona, stojący przy pysku zwierzęcia Yahan ostrzegł go:

— Jedź na nim dzisiaj ostrożnie, Olhorze.

Wiatrogon zgodził się z nim przeciągłym, kaszlącym warczeniem, a wierzchowiec Mogiena zawtórował mu jak echo.

— Co im dolega?

— Głód! — odparł Raho, mocno ściągając cugle swojego białego wierzchowca. — Najadły się, kiedy znaleźliśmy herilory Zgamy, ale odkąd lecimy nad tą równiną, nie dostały porządnego posiłku, a te latające skoczki wystarczą im ledwie na jeden kęs. Ściągnij porządnie pasem swój płaszcz, książę Olhorze — jeśli twój wiatrogon dosięgnie go zębami, skończysz w jego żołądku.

Raho, którego brązowa skóra i włosy świadczyły o tym, że jego babką musiał się zainteresować jakiś szlachetnie urodzony Angya, był bardziej szorstki w obejściu i skłonny do kpin od większości średnich ludzi. Mogien nigdy go nie karcił, a sam Raho mimo ostrego języka nie krył swego żarliwego przywiązania do młodego księcia. Był to człowiek w średnim wieku; widać było, że uważa całą tę wyprawę za głupotę, i równie widoczne było, że nigdy nie przyszłoby mu do głowy opuścić swojego księcia w niebezpieczeństwie.

Yahan rzucił wodze Rocannonowi i cofnął się pośpiesznie, kiedy uwolniony wiatrogon skoczył w powietrze jak puszczona sprężyna. Przez cały dzień trzy wiatrogony ostro, niezmordowanie pędziły ku myśliwskim terenom, które wyczuwały czy też zwęszyły na południu, a północny wiatr popychał je od tyłu. Zalesione wzgórza, coraz wyższe i ciemniejsze, wznosiły się ku płynnym zarysom gór. Na równinie rosły teraz drzewa, tworzące kępy i zagajniki, jak wyspy na falującym morzu traw. Zagajniki przechodziły w las, przerywany gdzieniegdzie zielonym pasem trawy. Przed zmierzchem wylądowali przy małym, zarośniętym turzycą jeziorku pośród wzgórz. Pracując sprawnie i z pośpiechem, średni ludzie zdjęli z wiatrogonów wszystkie pakunki i uprząż, odstąpili i puścili je wolno. Trzy bestie z rykiem wystrzeliły w górę, bijąc wielkimi skrzydłami, rozleciały się nad wzgórzami w trzech różnych kierunkach i zniknęły.

— Wrócą, kiedy się najedzą — wyjaśnił Yahan Rocannonowi — albo kiedy książę Mogien na nie zagwiżdże.

— Czasami przyprowadzają ze sobą kolegów, dzikie wiatrogony — dorzucił Raho, zawsze gotów zakpić z nowicjusza.

Mogien i jego ludzie rozeszli się, żeby zapolować na latające skoczki czy też w innych celach. Rocannon wyciągnął z ziemi kilka grubych korzeni peya, zawinął je we własne liście i wsadził do gorącego popiołu, żeby się upiekły. Był ekspertem od wykorzystywania tego, co dana okolica może ofiarować, i uwielbiał to; owe długie loty od świtu do zmierzchu, ciągły, z ledwością zaspokajany głód i noce przesypiane na gołej ziemi w podmuchach wiosennego wiatru pozbawiły go nadmiaru ciała, uczyniły wrażliwym i otwartym na wszelkie doznania. Podniósłszy się zobaczył, że Kyo zawędrował nad sam brzeg jeziora i stał tam — wątła figurka, nie wyższa od sitowia, które zarastało brzegi i szeroki pas wody. Mały Fian patrzył na góry, piętrzące się szarym masywem na południu, które gromadziły wokół swych wierzchołków wszystkie barwy i całą ciszę nieba. Rocannon podchodząc do niego ujrzał w jego oczach strach pomieszany z tęsknotą. Nie odwracając się Kyo powiedział cichym, niepewnym głosem: