Выбрать главу

Pomieszczenie wypełniał ten sam ciepły, żółtawy, słodko pachnący mrok, zewsząd dobiegały jakieś szmery, wywoływane lekkimi poruszeniami wielu skrzydlatych ciał, i ciche mamrotanie wielu głosów. Wysoko w górze błyszczało złociste oko światła. Długa, spiralna, łagodnie nachylona rampa wspinała się ku niemu, wijąc się wokół okrągłych ścian. Tu i ówdzie na rampie widać było jakieś poruszenie, a dwukrotnie jakaś postać, wydająca się z dołu maleńka, rozkładała skrzydła i bezgłośnie przelatywała przez wielki cylinder wypełniony złocistym pyłem. Kiedy Rocannon zbliżył się do podnóża rampy, coś oderwało się od ściany w połowie jej wysokości i z suchym trzaskiem wylądowało na podłodze. Podszedł bliżej. To było ciało jednego ze Skrzydlatych. Chociaż czaszka roztrzaskała się przy upadku, nie było widać krwi. Ciało było drobne, z nie uformowanymi do końca skrzydłami.

Rocannon zacisnął zęby i zaczął się wspinać na rampę. Jakieś dziesięć metrów ponad ziemią natknął się na trójkątną niszę w ścianie. W niszy kuliło się dziewięciu Skrzydlatych, po trzech w każdym kącie — małe, drobne istotki z pomarszczonymi skrzydłami. Otaczali kręgiem jakąś wielką, bladą masę; Rocannon przyglądał się jej przez chwilę, zanim dostrzegł pysk i otwarte puste oczy. To był wiatrogon, żywy, lecz sparaliżowany. Małe, subtelnie wyrzeźbione usta dziewięciu Skrzydlatych pochylały się nad nim bezustannie i całowały, całowały…

Następny trzask zmącił ciszę. Rocannon zerknął na to w przelocie, kiedy wycofywał się pospiesznie, najciszej jak mógł. To było martwe, wysuszone do cna ciało herilora.

Przemknął przez toroidalny, ozdobiony ornamentem korytarz, cichutko przekradł się pomiędzy śpiącymi postaciami w wielkiej sali i wyskoczył na dziedziniec. Dziedziniec był pusty. Białe, ukośne promienie słońca padały na gładkie płyty. Jego przyjaciele zniknęli. Skrzydlaci zawlekli ich do swego pałacu i oddali larwom, żeby wyssały z nich krew.

VII

Rocannon poczuł, że uginają się pod nim kolana. Usiadł na czerwonym, wypolerowanym chodniku i próbował opanować mdlący strach. Gorączkowo zastanawiał się, co robić. Co robić?! Musi wrócić do pałacu, musi ratować Mogiena, Yahana i Kyo. Na samą myśl o powrocie pomiędzy te wysmukłe, anielskie postacie, których szlachetne głowy zawierały mózgi zdegenerowane do poziomu owadów, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach; ale musiał to zrobić. Tam byli jego przyjaciele, a on musiał ich ratować. Czy larwy i ich opiekunowie spali dostatecznie mocno? Czy nie rzucą się na niego? Zdusił w sobie wątpliwości. Najpierw jednak powinien sprawdzić, czy w otaczającym miasto murze nie ma jakiejś bramy. Od tego zależało wszystko. Nikt nie mógł się wspiąć na gładką, mierzącą piętnaście stóp ścianę.

Skrzydlaci dzielili się prawdopodobnie na trzy kasty, rozmyślał idąc cichą, idealnie pustą ulicą: opiekunowie larw w pałacu, budowniczy i myśliwi w zewnętrznych pomieszczeniach, a w tych domach — osobniki płodne, królowe matki składające jajka. Dwie istoty, które przyniosły wodę, były na pewno opiekunami, utrzymującymi sparaliżowane ofiary przy życiu, żeby larwy mogły wyssać z nich krew. Próbowały napoić martwego Raho. Już to samo świadczyło, że były bezrozumnymi zwierzętami. Jak to się stało, że tego nie zauważył? Wolał myśleć o nich jako o istotach obdarzonych, inteligencją, ponieważ miały tak bardzo ludzki, a nawet anielski wygląd. Odkryty Gatunek 4 (?) — pomyślał z furią pod adresem „Podręcznika”. W tej samej chwili coś przebiegło pędem przez ulicę na najbliższym skrzyżowaniu — jakieś małe, brązowe stworzenie. W mylącej perspektywie identycznych fasad domów nie potrafił określić jego rozmiarów. To stworzenie wyraźnie tu nie pasowało. A więc w pięknym ulu zalęgły się pasożyty. Rocannon szybko i bez przeszkód, w kompletnej ciszy, dotarł do zewnętrznego muru i skierował się w lewo.

Kilka kroków przed nim, w załomie gładkiej, srebrzystej ściany, kuliło się brązowe zwierzątko. Na czworakach sięgało mu zaledwie do kolan. W przeciwieństwie do większości zwierzęcych gatunków na tej planecie nie miało skrzydeł. Wyglądało na przerażone, więc Rocannon obszedł je dookoła, nie chcąc go skrzywdzić, i ruszył dalej. W zasięgu wzroku w koliście biegnącym murze nie było żadnych otworów.

— Panie! — zawołał cichy głos, zdający się dochodzić znikąd. — Panie!

— Kyo! — krzyknął Rocannon, odwracając się gwałtownie. Jego głos odbił się od ścian i powrócił echem. Nic się nie poruszyło. Proste, białe ściany, proste, czarne cienie. Cisza.

Małe brązowe zwierzątko skacząc zbliżało się ku niemu. — Panie! — zapiszczało. — Panie, o pójdź, pójdź. O pójdź, panie!

Rocannon wytrzeszczył oczy. Małe stworzonko przysiadło przed nim na sprężystych pośladkach. Dyszało, przyciskając małe, czarne rączki do futerka na piersi; niemal widać było, jak wali mu serce. Czarne, przerażone oczy spojrzały na Rocannona. Stworzonko powtórzyło drżącym głosem we Wspólnej Mowie:

— Panie…

Rocannon ukląkł. Myśli wirowały mu w głowie, kiedy przyglądał się temu stworzeniu; w końcu powiedział bardzo łagodnie:

— Nie wiem, jak mam cię nazywać.

— O pójdź — powtórzyło drżące małe stworzonko. — Panowie… panowie. Pójdź!

— Panowie — moi przyjaciele?

— Przyjaciele — powtórzyło brązowe stworzonko. — Przyjaciele. Zamek. Przyjaciele, zamek, ogień, wiatrogon, dzień, noc, ogień. O pójdź!

— Pójdę — powiedział Rocannon.

Natychmiast skoczyło do przodu, a Rocannon ruszył za nim. Stworzenie biegło jedną z promieniście rozgałęziających się ulic, potem skręciło w boczną uliczkę, kierując się na północ, i wpadło do jednej z dwunastu bram pałacu. Tam, na wyłożonym czerwonymi płytami dziedzińcu, leżeli jego czterej przyjaciele, tak jak ich zostawił. Później, kiedy miał czas pomyśleć, zrozumiał, że wyszedł z pałacu na inny dziedziniec i dlatego nie mógł ich znaleźć.

Czekało tu jeszcze pięć brązowych stworzeń, zebranych w dość ceremonialną grupkę wokół Yahana. Rocannon ponownie ukląkł, żeby dostosować się do nich wzrostem, i ukłonił się najlepiej, jak potracił.

— Witajcie, mali panowie — powiedział.

— Witaj, witaj — zapiszczeli wszyscy mali, futrzaści ludzie. Potem jeden z nich, z czarnym futerkiem na pyszczku, powiedział:

— Kiemhrir.

— Nazywacie się Kiemhrir? — Ukłonił się pospiesznie naśladując jego ukłon. — Ja nazywam się Rocannon Olhor. Jesteśmy z północy, z Angien, z zamku Hallan.

— Zamek — powtórzył Czarna Twarz. Jego cienki, piskliwy głosik trząsł się z przejęcia. Zamyślił się i poskrobał w głowę. — Dzień, noc, rok, rok — odezwał się. — Panowie iść. Rok, rok, rok… Kiemhrir nie iść. — Spojrzał z nadzieją na Rocannona.

— Kiemhirirowie… zostali tutaj? — upewnił się Rocannon.

— Zostać! — zawołał zadziwiająco głośno Czarna Twarz — zostać! Zostać! — A inni zamruczeli jakby w upojeniu: — Zostać…

— Dzień — oznajmił stanowczym tonem Czarna Twarz, pokazując na słońce — panowie przyjść. Iść?

— Tak, chcemy iść. Możecie nam pomóc?

— Pomóc! — zawołał Kiemher, podchwyciwszy skwapliwie to słowo i smakując je z rozkoszą. — Pomóc iść. Panie, zostać!

Więc Rocannon został; usiadł i przyglądał się, jak Kiemhrirowie zabierają się do dzieła. Czarna Twarz zagwizdał i wprędce pojawił się jeszcze tuzin kicających ostrożnie stworzeń. Rocannon zastanawiał się, jak zdołali sobie znaleźć kryjówki w tym mieście-ulu, odznaczającym się matematyczną schludnością; niewątpliwie jednak jakoś sobie radzili, a nawet mieli magazyny, gdyż jeden z nich niósł w swoich czarnych łapkach biały, owalny przedmiot przypominający jajo. Była to skorupa jaja służąca za naczynie. Czarna Twarz ujął ją w łapki i ostrożnie zdjął czubek. Wewnątrz znajdował się gęsty, przejrzysty płyn. Czarna Twarz kapnął trochę płynu na ślady ukłuć widoczne na ramionach nieprzytomnych ludzi, a potem, podczas gdy inni ostrożnie i z obawą podtrzymywali im głowy, wlał każdemu odrobinę w usta. Raho nie dotykał. Kiemhrirowie nie rozmawiali między sobą, ograniczając się do gestów i cichuteńkich gwizdów, a mimo to sprawiali wrażenie uprzejmych i dobrze wychowanych.