Czarna Twarz zbliżył się do Rocannona i odezwał się uspokajającym tonem:
— Panie, zostać.
— Czekać? Oczywiście.
— Panie — zaczał Kiemher wskazując na ciało Raho i urwał.
— Umarł — wyjaśnił Rocannon.
— Umarł, umarł — powtórzył mały człowieczek. Dotknął nasady swojej szyi, a Rocannon przytaknął. Dziedziniec otoczony srebrnymi ścianami powoli nagrzewał się od słońca. Yahan, leżący nie opodal Rocannona, odetchnął głęboko.
Kiemhrirowie przysiedli półkolem ze swoim przywódcą. Rocannon zwrócił się do niego:
— Mały panie, czy mógłbym poznać twoje imię?
— Imię — wyszeptał Czarna Twarz. Pozostali siedzieli bardzo cicho. — Liuar — wymówił stare słowo, którym Mogien nazywał wszystkich przedstawicieli swojej rasy, zarówno szlachetnie urodzonych, jak i średnich ludzi, słowo wymienione w „Podręczniku” jako nazwa Gatunku II. Liuar, Fiia, Gdemiar: imię. Kiemhrir: nie imię.
Rocannon kiwnął głową, zastanawiając się, co to miało znaczyć. Słowo „kiemher; kiemhrir” było widocznie, jak się zorientował, tylko przymiotnikiem, oznaczającym „zwinny, szybki”.
Za jego plecami Kyo złapał oddech, poruszył się i usiadł. Rocannon podszedł do niego. Mali ludzie bez imienia przyglądali się temu uważnie i spokojnie swoimi czarnymi oczami. Potem obudził się Yahan, a na końcu Mogien, który musiał otrzymać największą dawkę paraliżującego środka, gdyż z początku nie mógł nawet podnieść ręki. Jeden z Kiemhrirów nieśmiało pokazał Rocannonowi, jak można pomóc Mogienowi rozcierając mu ręce i nogi. Rocannon zastosował się do jego wskazówek, w międzyczasie wyjaśniając, co się stało i gdzie się znaleźli.
— Gobelin — wyszeptał Mogien.
— Jaki gobelin? — zapytał łagodnie Rocannon przypuszczając, że Mogien jest jeszcze oszołomiony.
— Gobelin w domu… skrzydlaci giganci… — szepnął młodzieniec.
Wtedy Rocannon przypomniał sobie, jak stał obok Haldre w Długiej Sali, pod arrasem przedstawiającym jasnowłosych wojowników walczących ze skrzydlatymi gigantami.
Kyo, który przez cały czas przypatrywał się Kiemhrirom, wyciągnął przed siebie rękę. Czarna Twarz podszedł do niego i położył swoją małą, czarną, pozbawioną kciuka łapkę na długiej, smukłej dłoni małego Fiana.
— Mistrzowie Słów — powiedział cicho Kyo. — Zjadacze słów, kochający słowa, szybcy i bezimienni, długo pamiętający. Nadal pamiętacie słowa Wysokich Ludzi, o Kiemhrirowie?
Nadal — odparł Czarna Twarz.
Z pomocą Rocannona Mogien podniósł się na nogi.
Wyglądał mizernie i smutno. Postał przez chwilę obok Raho, którego twarz w jasnym słonecznym świetle wyglądała przerażająco. Potem przywitał się z Kiemhrirami i odpowiadając na pytanie Rocannona oświadczył, że czuje się już dobrze.
— Jeśli nie znajdziemy bramy, możemy wyciąć stopnie w murze i wspiąć się po nich — zaproponował Rocannon. — Wezwij wiatrogony, panie — wymamrotał Yahan. Nie wiedzieli, czy gwizd może obudzić stwory śpiące w pałacu, a dla Kiemhrirów to pytanie okazało się za trudne. Ponieważ Skrzydlaci wydawali się prowadzić całkowicie nocny tryb życia, podróżni postanowili zaryzykować. Mogien wyciągnął mały gwizdek zawieszony na łańcuszku pod płaszczem i dmuchnął. Rocannon nic nie usłyszał, ale Kiemhrirowie wzdrygnęli się i cofnęli. Po jakichś dwudziestu minutach wielki cień zniżył się nad pałacem, zatoczył koło, pomknął na północ i wkrótce powrócił z towarzyszem. Oba, potężnie bijąc skrzydłami, opadły na dziedziniec: szary wiatrogon Mogiena i drugi, pasiasty. Białego nigdy już nie zobaczyli. Może to właśnie jego widział Rocannon na rampie w zatęchłym, złocistym półmroku, wysysanego przez larwy aniołów.
Kiemhrirowie bali się wiatrogonów. Cała powściągliwa uprzejmość Czarnej Twarzy zatraciła się w ledwie powstrzymywanej panice, kiedy Rocannon chciał się z nim pożegnać.
— O leć, panie! — pisnął żałośnie cofając się przed wielką, pazurzastą łapą szarej bestii; nie tracili więc czasu. W odległości jednej godziny lotu od miasta-ula, pośród popiołów wygasłego ogniska odnaleźli nietknięte swoje pakunki i siodła, zapasową odzież i futra do spania. Nieco dalej leżeli trzej martwi Skrzydlaci, a między ich ciałami — oba miecze Mogiena, jeden pęknięty przy rękojeści. Mogien budząc się ujrzał dwóch Skrzydlatych pochylających się nad Yahanem i Kyo. Jeden z nich ukłuł go…
— … i straciłem głos — opowiadał Mogien. Ale walczył i zabił trzech, zanim obezwładnił go paraliż. — Słyszałem wołanie Raho. Wołał mnie trzykrotnie, a ja nie mogłem mu pomóc. — Usiadł wśród zarosłych trawą ruin, starszych niż wszystkie nazwy i legendy, położył na kolanach swój złamany miecz i nie odezwał się już ani słowem.
Wznieśli stos pogrzebowy z chrustu i gałęzi, złożyli na nim ciało Raho, które zabrali z miasta, a obok położyli jego łuk i strzały. Yahan skrzesał nowy ogień, a Mogien podpalił stos. Potem dosiedli wiatrogonów — Kyo za Mogienem, a Yahan za Rocannonem — i w blasku słońca wzbili się w powietrze, okrążając dym i płomienie buchające ku niebu.
Długo jeszcze widzieli za sobą cienką kolumnę dymu, wieńczącą szczyt samotnego wzgórza w obcym kraju. Kiemhrirowie ostrzegli ich wyraźnie, że muszą uciekać, a na noc znaleźć jakieś schronienie, gdyż Skrzydlaci mogą ponownie zaatakować ich w ciemnościach. Pod wieczór wylądowali więc nad strumieniem w głębokiej, zalesionej kotlinie i rozbili obóz w pobliżu wodospadu. Panowała tu wilgoć, ale powietrze pachniało słodko i kojąco. Na obiad mieli prawdziwe delicje — pewien gatunek powolnych, żyjących w muszlach wodnych zwierząt, bardzo smacznych — ale Rocannon nie mógł ich jeść. Między palcami i na ogonie miały szczątkowe futerko; były jajorodnymi ssakami jak większość tutejszych zwierząt, a także Kiemhrirowie.
— Ty je zjedz, Yahanie. Ja nie potrafiłbym zjeść stworzenia, które może do mnie przemówić — oświadczył Rocannon, głodny i zły, i przysiadł się do Kyo.
Kyo uśmiechnął się rozcierając obolałe ramię. — Gdyby wszystkie stworzenia umiały mówić… — Na pewno umarłbym z głodu.
— Cóż, przynajmniej zielone stworzenia nie mają głosu — zauważył Fian poklepując szorstki pień drzewa, pochylający się nad strumieniem. Tutaj na południu drzewa — wyłącznie iglaste — zaczynały już kwitnąć i powietrze w lasach gęste było od słodko pachnącego kwietnego pyłku. Wszystkie rośliny były wiatropylne, zarówno trawy, jak iglaste drzewa: nie było żadnych owadów, żadnych słupków i pręcików. Wiosna w tej bezimiennej krainie nurzała się w zieleni, ciemnej i jasnej, przesłanianej wielkimi chmurami złocistego pyłku.
Z nadejściem nocy Mogien i Yahan zasnęli, wyciągnięci przy zagasłym ognisku. Nie podtrzymywali ognia, żeby nie przyciągnąć Skrzydlatych. Kyo zgodnie z przypuszczeniem Rocannona był odporniejszy na zatrucie od zwykłych ludzi; siedzieli więc w ciemności na wysokim brzegu i rozmawiali.