— Przywitałeś Kiemhrirów, jakbyś ich znał — zauważył Rocannon.
— Wśród moich ludzi, Olhorze, to, co pamięta jeden, pamiętają wszyscy. Znamy tak wiele legend i opowieści, prawdziwych i nieprawdziwych; kto wie, jak stare są niektóre z nich…
— A mimo to nie wiedziałeś nic o Skrzydlatych. Wydawało się, że Kyo nie chce o tym mówić, w końcu jednak powiedział:
— Fiia nie pamiętają strachu, Olhorze. Jakże moglibyśmy go pamiętać? My wybieramy. Ciemność, jaskinie i stalowe miecze pozostawiliśmy Gliniakom, kiedy nasze drogi się rozeszły, a sami wybraliśmy zielone doliny, blask słońca i naczynia z drewna. Dlatego też jesteśmy tylko Półludźmi. I zapomnieliśmy, zapomnieliśmy tak wiele!
Jasny głos Kyo był tej nocy bardziej stanowczy i nalegający, niż kiedykolwiek przedtem. Strumień szumiał u ich stóp, a wodospad hałasował przy wylocie kotliny, ale Rocannon słyszał go wyraźnie.
— W tej podróży na południe każdego dnia natrafiam na legendy, których moi ludzie uczyli się, kiedy byli dziećmi w zielonych dolinach Angien. I odkryłem, że wszystkie te legendy są prawdziwe. Lecz połowa z nich została zapomniana. Mali Zjadacze Słów, Kiemhrirowie, o nich śpiewamy w naszych pieśniach; ale nie o Skrzydlatych. Pamiętamy przyjaciół, nie wrogów. Światło, a nie ciemność. A teraz wędruję wraz z Olhorem, który zmierza na południe, pomiędzy legendy, bez miecza u boku, który chce odnaleźć głos swego wroga, który przebył wielką ciemność i widział nasz świat zawieszony w mroku jak błękitny klejnot. Jestem tylko półczłowiekiem. Nie mogę iść dalej, niż sięgają wzgórza. Nie mogę pójść z tobą w wysokie miejsca, Olhorze!
Rocannon bardzo delikatnie położył mu rękę na ramieniu. Fian natychmiast ucichł. Siedzieli w milczeniu, nadsłuchując szumu wodospadu, przyglądając się drżącym odbiciom gwiazd na powierzchni wody, nad którą unosiły się obłoki pyłku lodowato zimnej wody spływającej z gór na południu.
Następnego dnia dwukrotnie dostrzegli daleko na wschodzie miasta-ule, z ulicami rozchodzącymi się promieniście od pałaców. Tej nocy wystawili podwójną straż. Zanim minął drugi dzień, dotarli pomiędzy wysokie wzgórza. Przez całą noc i kolejny dzień padał zimny, ulewny deszcz. Kiedy chmury rozstępowały się na chwilę, widać było góry wyłaniające się zza wzgórz po obu stronach. Spędzili jeszcze jedną deszczową, nie przespaną noc na szczycie wzgórza opodal ruin starożytnej wieży, a następnego dnia wczesnym popołudniem minęli przełęcz i wlecieli w blask słońca. Przed nimi rozciągała się szeroka dolina, otoczona przez zamglone górskie szczyty, jak wielka, zielona droga prowadząca na południe.
Z prawej strony ciągnęły się zwarte, białe szeregi gór, dalekie i ogromne. Wiał ostry, rzeźwy wiatr. Skrzydlate wierzchowce jak liście niesione powiewem spływały w dół w promieniach słońca. Nad kotliną porośniętą miękką, zieloną trawą, na której tle drzewa i krzaki wyglądały jak polakierowane, unosił się cienki, szary welon dymu. Wiatrogon Mogiena zatoczył koło zawracając, podczas gdy Kyo pokazywał coś na dole. Po chwili spływali na złocistym wietrze ku wiosce skąpanej w słońcu, położonej u stóp wzgórza nad strumieniem. Z maleńkich kominów unosił się dym. Stado herilorów pasło się na stoku. Pośrodku nieregularnego kręgu małych domków, z których każdy miał słoneczny ganek, rosło pięć wielkich drzew. Obok nich wylądowali podróżni, a Fiia wyszli im na spotkanie, uśmiechając się nieśmiało.
Ci wieśniacy prawie nie znali Wspólnej Mowy i w ogóle nie używali słów. A jednak było to jak powrót do domu — wejść do przestronnych, słonecznych izb, jeść z drewnianych, polerowanych naczyń, na jedną noc schronić się przed zimnem i niewygodą w atmosferę pogodnej gościnności. Dziwni, mali ludzie, pełni wdzięku, zmienni i nieuchwytni: Półludzie, jak nazywał swoich pobratymców Kyo. Ale sam Kyo nie był już jednym z nich. Chociaż w czystym ubraniu, które mu dali, wyglądał jak oni, chociaż poruszał się jak oni, gestykulował jak oni; to jednak w grupie stał samotny. Czy było tak dlatego, że jako obcy nie potrafił rozmawiać z nimi w myślach, czy też dlatego, że dzięki przyjaźni z Rocannonem stał się innym człowiekiem, bardziej zamkniętym w sobie, bardziej ludzkim, bardziej samotnym?
Fiia dobrze orientowali się w topografii terenu. Za wielkim łańcuchem górskim na zachodzie leży pustynia — powiedzieli; udając się dalej na południe podróżni powinni posuwać się wzdłuż doliny trzymając się na wschód od gór, dopóki samo pasmo górskie nie skręci na wschód.
— Czy znajdziemy jakieś przełęcze? — zapytał Mogien, a mali ludzie uśmiechnęli się i zapewnili:
— Oczywiście, oczywiście.
— A czy wiecie, co jest dalej, za przełęczami?
— Przełęcze są bardzo wysokie, bardzo zimne — odpowiedzieli uprzejmie Fiia.
Podróżni spędzili w wiosce dwie noce dla odpoczynku i wyruszyli obładowani chlebem oraz suszonym mięsem na drogę — darami Fiia, którzy cieszyli się mogąc kogoś obdarować. Po dwóch dniach lotu dotarli do następnej wioski małych ludzi, gdzie znowu powitano ich tak przyjaźnie, jakby nie była to wizyta obcych, ale powrót długo oczekiwanych przyjaciół. Kiedy wiatrogony wylądowały, zbliżyła się do nich grupa mężczyzn i kobiet, pozdrawiając Rocannona, który pierwszy zeskoczył na ziemię:
— Witaj, Olhorze!
To go zaskoczyło, a potem, kiedy przypomniał sobie, że słowo to oznaczało „Wędrowca”, którym niewątpliwie był, poczuł się jeszcze bardziej zmieszany. Przecież to imię nadał mu mały Kyo.
W jakiś czas później, kiedy mieli za sobą następny dzień długiego, spokojnego lotu, Rocannon zapytał Kyo:
— Kyo, czy pomiędzy sobą nie używacie własnych imion?
— Moi ludzie nazywali mnie „pasterzem” albo „młodszym bratem”, albo „szybkobiegaczem”. Byłem szybki w wyścigach.
— Ale to są przydomki, przezwiska… jak Olhor czy Kiemher. Wy, Fiia, jesteście mistrzami w nadawaniu imion. Witacie każdego jego własnym przezwiskiem — Władca Gwiazd, Pan Miecza, Słonecznowłosy, Mistrz Słów — chyba to od Was Angyarowie nauczyli się kochać takie nazwy. Sami jednak nie używacie imion.
— Władca Gwiazd, daleko podróżujący, srebrnowłosy, pan klejnotu… — powiedział Kyo z uśmiechem. — Które z nich jest imieniem?
— Srebrnowłosy? Czy ja posiwiałem…? Nie jestem pewien, czym jest imię. Moje imię, które otrzymałem przy urodzeniu, to Gaveral Rocannon. Te słowa nie opisują niczego, a jednak oznaczają mnie. A kiedy widzę nowy gatunek drzewa, pytam ciebie — albo Mogiena czy Yahana, ponieważ ty rzadko odpowiadasz — jak się nazywa. Jestem niespokojny, dopóki nie poznam jego imienia.
— Cóż, to jest po prostu drzewo; tak samo, jak ja jestem Fianem, a ty… kim jesteś?
— Ale istnieją różnice, Kyo! W każdej wiosce, do której przybywamy, pytam, jak nazywają się te góry na zachodzie, te szczyty, w których cieniu ci ludzie spędzają całe życie, od narodzin aż do śmierci, a oni odpowiadają: „To są góry, Olhorze”.
— Bo to prawda — odparł Kyo.
— Ale są przecież inne góry! Jest niższe pasmo na wschodzie, biegnące wzdłuż tej samej doliny! Jak odróżniacie jedne góry od drugich, jednych ludzi od drugich, skoro nie macie imion?
Mały Fian ścisnąwszy kolanami boki wierzchowca, zapatrzył się na wierzchołki gór płonące na zachodzie w ostatnich blaskach słońca. Po chwili Rocannon zrozumiał, że Kyo nie powie już nic więcej.
Wiatry były coraz cieplejsze, a długie dni jeszcze dłuższe w miarę, jak mijała ciepła pora, a oni posuwali się coraz dalej na południe. Ponieważ wiatrogony dźwigały podwójny ciężar, nie popędzali ich, zatrzymując się często na dzień lub dwa, żeby zapolować i pozwolić zapolować zwierzętom; na koniec ujrzeli wreszcie miejsce, gdzie łańcuch górski zakręcał na wschód, żeby połączyć się z drugim, nadbrzeżnym pasmem gór i zagrodzić im drogę. Zieloność docierała aż do podnóża rozległych stromizn i tam zanikała. Znacznie wyżej widać było plamy zieleni i brązu — alpejskie doliny; nad nimi ciągnęły się szare skały i piargi; a najwyżej, w pół drogi do nieba, wznosiły się dumne, jaśniejące bielą szczyty.