— To nie Fiia ukradli naszyjnik panów Kirien! — krzyknął człowieczek. — Co Fiia robiliby ze złotem, pani? My mamy słońce w ciepłej porze, a w zimnej porze wspomnienie słońca, mamy złote owoce, złote liście przy zmianie pór, złote włosy naszej pani z Kirien; nie trzeba nam innego złota.
— Więc to jakiś średni człowiek ukradł klejnot? Odpowiedzią był długi, zwiewny śmiech.
— Jaki średni człowiek miałby odwagę? O, pani na Kirien, jak skradziono wielki klejnot nie wie żaden śmiertelnik, ani człowiek, ani średni człowiek, ani Fian, ani nikt spośród siedmiu ludów. Tylko zmarli wiedzą, jak on przepadł dawno temu, kiedy Kireley Dumny, twój pradziad, wędrował samotnie do jaskiń nad morzem. Ale może znajdzie się on u Wrogów Słońca.
— U Gliniaków?
Nieco głośniejszy, nerwowy wybuch śmiechu.
— Usiądź wśród nas, Semley słonecznowłosa, która wróciłaś z północy.
Usiadła z nimi do posiłku i cieszyła się ich wdziękiem równie, jak oni jej obecnością. Kiedy jednak usłyszeli jak powtarza, że pójdzie do Gliniaków, żeby odzyskać swój posag, ich śmiech ucichł i stopniowo robiło się wokół niej coraz puściej. Wkrótce została sam na sam z jednym, zapewne z tym, z którym rozmawiała przed posiłkiem.
— Nie chodź do Gliniaków, Semley — powiedział i przez chwilę odwaga ją opuściła.
Fian przesunął powoli dłońmi po oczach i powietrze wokół nich nagle pociemniało. Owoce na talerzu nabrały barwy popielatej, woda znikła ze wszystkich naczyń.
— W dalekich górach dawno temu Fiia i Gdemiarowie rozdzielili się — mówił drobny cichy Fian. — Przedtem byliśmy jednym ludem. Oni są tym, czym my nie jesteśmy. My jesteśmy tym, czym oni nie są. Pomyśl o słońcu, trawie i drzewach rodzących owoce. Pomyśl, że nie wszystkie drogi, które prowadzą w dół, prowadzą również w górę.
— Moja nie prowadzi ani w dół, ani w górę, mój miły gospodarzu, ale prosto do mojego posagu. Pójdę tam, gdzie on jest i wrócę z nim.
Fian skłonił się ze śmiechem.
Za wioską Semley dosiadła swego wiatrogona i odpowiedziawszy okrzykiem na pożegnania wzniosła się na przedwieczornym wietrze i odleciała na południowy zachód w stronę jaskiń na skalistych brzegach morza Kirien.
Obawiała się, że będzie musiała wędrować daleko w głąb jaskiń-tuneli, żeby znaleźć tych, których szukała, gdyż mówiono, że Gliniacy nigdy nie wychodzą ze swoich podziemi na światło dzienne, że boją się Wielkiej Gwiazdy i księżyców. Była to daleka droga i wylądowała raz, żeby jej wierzchowiec mógł zapolować na szczury drzewne, a ona zjeść trochę chleby ze swojej torby. Chleb był już twardy i suchy, i przeszedł zapachem skóry, ale zachował coś ze swego smaku i przez chwilę jedząc go samotnie w cieniu południowego lasu, usłyszała cichy głos Durhala i ujrzała jego twarz zwróconą ku niej w blasku świec Hallan. Przez chwilę siedziała wyobrażając sobie tę surową i żywą młodą twarz, i co mu powie, kiedy wróci do domu z ceną królestwa na szyi: „Chciałam mieć dar godny mego męża, o panie…” Wkrótce ruszyła dalej, ale kiedy dotarła do wybrzeża, słońce już zaszło i Wielka Gwiazda szła w jego ślady. Złośliwy wiatr przybiegł z zachodu, gwałtowny i niestały, i wiatrogon walcząc z nim opadł z sił. Pozwoliła mu wylądować na piasku. Natychmiast złożył skrzydła i podwinął pod siebie grube, lekkie łapy z pomrukiem zadowolenia. Semley stała otulając się ciasno płaszczem i głaszcząc szyję wierzchowca, który położył uszy i nie przestawał mruczeć. Jego ciepłe futro było przyjemne w dotyku, ale wokół jak okiem sięgnąć było tylko szare niebo ze strzępami chmur, szare morze, ciemny piasek. Nagle nad samym piaskiem przebiegło jakieś niskie, ciemne stworzenie, potem drugie, cała grupka, przysiadając, biegnąc, przystając.
Przywołała ich okrzykiem. Chociaż poprzednio jakby jej nie dostrzegli, teraz w jednej chwili znaleźli się wokół niej. Trzymali się na dystans od wiatrogona, który przestał mruczeć, a sierść zjeżyła mu się lekko pod dłonią Semley. Chwyciła go za uzdę ciesząc się z obrony, lecz i bojąc się wybuchu wściekłości zdenerwowanego zwierzęcia. Dziwne istoty stały patrząc w milczeniu, ich masywne bose stopy jakby wrosły w piasek. Nie było wątpliwości: byli wzrostu Fiia i we wszystkim innym stanowili ich cień, czarny obraz tamtych roześmianych istot. Nadzy, przysadziści, niezgrabni, mieli proste włosy i białoszarą skórę, wilgotnawą jak skóra robaków; oczy jak kamienie.
— Czy jesteście Gliniakami?
— Jesteśmy Gdemiarami, ludźmi panów Królestwa Nocy. — Nieoczekiwanie donośny i niski głos zabrzmiał pompatycznie wśród słonego wiatru i mroku, ale podobnie jak z Fiia, Semley nie potrafiła określić, który się odezwał.
— Pozdrawiam was, panowie nocy. Jestem Semley z Kirien, żona Durhala z Hallan. Przybyłam do was w poszukiwaniu mojego posagu, naszyjnika zwanego Okiem Morza, który zaginął dawno temu.
— Dlaczego szukasz go tutaj, o pani? Tutaj jest tylko piasek, sól i noc.
— Szukam go tutaj, bo w głębokich miejscach wiedzą o rzeczach zaginionych — odparła Semley nie lękając się pojedynku na słowa — i dlatego że złoto, które pochodzi z ziemi, ciągnie do ziemi z powrotem. A czasem, powiadają, rzecz wraca do tego, kto ją zrobił.
Z tym ostatnim strzeliła na chybił trafił i trafiła w dziesiątkę.
— To prawda, że znamy naszyjnik Oko Morza z imienia. Był zrobiony w naszych jaskiniach dawno temu i sprzedany Angyarom. Błękitny kamień pochodził z kopalni naszych krewniaków ze wschodu. Ale to są bardzo dawne opowieści, o pani.
— Czy mogę ich posłuchać w miejscach, gdzie są opowiadane?
Przysadziste ludziki milczały przez chwilę, jakby się zastanawiały. Szary wiatr dął nad piaskiem, ciemniejąc jeszcze, ponieważ zaszła Wielka Gwiazda; odgłos morza to cichł, to narastał. Wreszcie głęboki głos znów się odezwał:
— Tak, pani, możesz wejść do Głębokich Komnat. Chodź z nami teraz.
Głos był zmieniony, jakby udobruchany, ale Semley nie zwróciła na to uwagi. Poszła za Gliniakami po piasku trzymając krótko za uzdę swego pazurzastego wierzchowca.
U wejścia do jaskini, bezzębnej, ziejącej paszczy, dyszącej ciepłem i stęchlizną, jeden z Gliniaków powiedział:
— Latające zwierzę nie wejdzie. — Wejdzie — powiedziała Semley. — Nie — powiedzieli przysadziści.
— Tak. Nie zostawię go tutaj. Nie mam prawa go zostawić. Nie zrobi wam krzywdy, dopóki go trzymam za uzdę.
— Nie — powtórzyły niskie głosy, ale inne wtrąciły: — Jak chcesz — i po chwili wahania ruszyli dalej. Ogarnęły ich takie ciemności, jakby paszcza jaskini zatrzasnęła się za nimi. Posuwali się gęsiego.
Wkrótce mrok się rozjaśnił i zbliżyli się do wiszącej pod stropem kuli słabego białego ognia. Dalej była następna i jeszcze następna, między nimi ciągnęły się po ścianach długie czarne robaki. Im dalej szli, tym więcej było kul ognistych, aż wreszcie cały tunel wypełniło jasne, zimne światło.
Przewodnicy Semley zatrzymali się u zbiegu trzech korytarzy zamkniętych żelaznymi wrotami.
— Tu zaczekamy, pani — powiedzieli, i ośmiu pozostało z nią, a trójka otworzyła jedne drzwi i weszła do środka. Wrota zatrzasnęły się za nimi z hukiem.
Nieruchoma, wyprostowana stała córa Angyarów pod białym, ostrym światłem lamp; jej wierzchowiec przysiadł obok bijąc końcem pasiastego ogona, a jego wielkie zwinięte skrzydła drgały raz po raz zdradzając hamowaną chęć ucieczki. Za plecami Semley ośmiu Gliniaków przysiadło na piętach mamrocząc niskimi głosami w swoim języku.
Ze zgrzytem otworzyły się środkowe wrota.
— Wprowadźcie Angyarkę do Królestwa Nocy! — zawołał nowy głos, dudniący i napuszony. Stojący we wrotach Gliniak miał coś na kształt odzieży na krępym, szarym ciele.