Późną nocą Rocannon ocknął się z płytkiego snu. W świetle gwiazd świat był cichy i nieruchomy. Yahan ściskał jego ramię i szeptał coś gorączkowo, potrząsał nim i szeptał. Rocannon spojrzał tam, gdzie pokazywał Yahan, i na najbliższym głazie zobaczył jakiś cień, wyłom pośród gwiazd.
Był wielki i dziwnie niewyraźny, podobnie jak tamten cień, który widzieli na równinie daleko stąd. Na lewo od niego świecił słabo malejący księżyc Heliki. Kiedy mu się przyglądali, przez ciemny kształt zaczęły stopniowo prześwitywać gwiazdy. Po chwili nie było już cienia, tylko mroczne, przejrzyste powietrze.
— To tylko gra świateł, Yahanie — szepnął Rocannon. — Połóż się, masz gorączkę.
— Nie — odezwał się za jego plecami cichy głos Mogiena. — To nie było złudzenie, Rokananie. To była moja śmierć. Yahan usiadł, trzęsąc się w gorączce.
— Nie, panie! nie twoja; to niemożliwe! Widziałem to przedtem, na równinach, kiedy cię z nami nie było-i Olhor też!
Przywołując na pomoc resztki opanowania i zdrowego rozsądku Rocannon przemówił autorytatywnym tonem: — Nie gadaj głupstw!
Mogien nie zwrócił na niego uwagi.
— Ja też widziałem ją na równinach, gdzie mnie szukała. Dwa razy widziałem ją na wzgórzach, zanim znaleźliśmy przełęcz. Jeśli to nie moja śmierć, to czyja? Twoja, Yahanie? Czyż ty jesteś księciem, Angya? Czy masz dwa miecze?
Yahan, wstrząśnięty i przerażony, próbował go powstrzymać, ale Mogien mówił dalej:
— To nie jest śmierć Rokanana, ponieważ on przez cały czas, trzyma się swojej drogi. Człowiek może umrzeć w każdym miejscu, ale swoją własną śmierć, swoją prawdziwą śmierć książę spotyka jedynie w swoim królestwie. Ona czeka na niego tam, gdzie może go spotkać, na polu walki, w domu lub na końcu drogi. To jest moje królestwo. Z tych gór wyszli moi ludzie. Teraz tu wróciłem. Mój drugi miecz został złamany w walce. Ale posłuchaj, moja śmierci: jestem Mogien, dziedzic Hallan — czy mnie poznajesz?
Mroźny, ostry wiatr powiał od gór. Dookoła wznosiły się skały, w górze świeciły gwiazdy. Jeden z wiatrogonów wzdrygnął się i zawarczał.
— Milcz — powiedział Rocannon. — To wszystko głupstwa. Kładź się i śpij…
Ale sam długo nie mógł zasnąć, a za każdym razem, kiedy podnosił głowę, widział, jak Mogien siedzi przy potężnym boku swego wiatrogona, czujny i milczący, wpatrując się w noc.
O świcie wypuścili wiatrogony na polowanie w niżej położonych lasach, a sami zaczęli schodzić na piechotę. Nadal znajdowali się wysoko ponad granicą lasów. Na szczycie pogoda się utrzymywała, ale za to już po godzinie marszu przekonali się, że Yahan nie daje sobie rady. Zejście nie było trudne; mimo to Yahan, wyczerpany i chory, nie mógł dotrzymać im kroku, a tym bardziej wspinać się i czołgać, co czasami było konieczne. Jeden dzień wypoczynku w kombinezonie Rocannona pomógłby mu odzyskać siły: ale to oznaczało jeszcze jedną noc spędzoną w górach, bez ognia, bez żadnego schronienia, prawie bez żywności. Mogien rozważył to ryzyko, z pozoru nawet się nie zastanawiając, i zaproponował, żeby Rocannon zaczekał z Yahanem w jakimś słonecznym, osłoniętym zakątku, podczas gdy on znajdzie zejście dostatecznie łatwe, żeby mogli znieść Yahana na dół, albo przynajmniej jakieś schronienie przed śniegiem.
Kiedy odszedł, Yahan, leżący dotąd w odrętwieniu, poprosił o wodę. Flaszka była pusta. Rocannon kazał mu leżeć spokojnie i wspiął się po pochyłym zboczu na skalną półkę, sterczącą jakieś piętnaście metrów wyżej, gdzie dostrzegł nieco zbitego, topniejącego śniegu. Wspinaczka okazała się trudniejsza, niż przypuszczał. Leżał na skale z sercem walącym w piersi, chciwie łapiąc w usta czyste, rozrzedzone powietrze.
W uszach miał szum, który początkowo wziął za szum własnej krwi; potem obok swej ręki zobaczył płynącą wodę. Usiadł. Maleńki strumyczek parując opływał zaspę twardego, zlodowaciałego śniegu. Rozejrzał się za jego źródłem i pod przewieszoną skałą dostrzegł czarny otwór: wejście do jaskini. Jaskinia byłaby dla nich najlepszą kryjówką, stwierdziła racjonalna część jego umysłu — ale w tej samej chwili owładnęło nim uczucie irracjonalnej paniki. Siedział nieruchomo, sparaliżowany przez najokropniejszy strach, jakiego kiedykolwiek doświadczył.
Promienie słońca daremnie próbowały ogrzać nagą skałę. Szczyty górskie kryły się za najbliższymi głazami; a leżącą w dole krainę przesłaniały chmury. Tutaj, na nagim, szarym dachu świata był tylko on i ciemny otwór w skale.
Po długim czasie wstał, podszedł do otworu przestępując przez parujący strumyczek i przemówił do obecności, która czekała w ciemnym wnętrzu.
— Przychodzę — powiedział.
Ciemność poruszyła się nieznacznie i mieszkaniec jaskini stanął u jej wejścia.
Podobnie jak Gliniaki był niski i blady; podobnie jak Fiia — drobny i jasnooki; przypominał jednych i drugich, nie przypominał żadnych. Włosy miał białe. Głos nie był głosem, gdyż rozbrzmiewał w myślach Rocannona, podczas gdy jego słuch rejestrował tylko cichy gwizd wiatru; i nie było żadnych słów. A jednak głos zapytał Rocannona, czego sobie życzy.
— Nie wiem — odpowiedział na głos przerażony człowiek, ale jego skupiona wola w ciszy odpowiedziała za niego: Chcę iść na południe, znaleźć mojego wroga i zniszczyć go.
Wiatr gwizdał mu w uszach; ciepły strumyk bulgotał u jego stóp. Powoli, bezszelestnie mieszkaniec jaskini odstąpił na bok i Rocannon pochyliwszy się wszedł w ciemność.
Co ofiarowujesz w zamian za to, co ci dałem? Co mam ofiarować, o Najstarszy?
To, co masz najdroższego, to, czego będziesz najbardziej żałował.
W tym świecie nie mam nic własnego. Cóż mogę ci dać? Rzecz, życie, szansę; nadzieję, los, przypadek: nie musisz znać jego imienia. Ale wykrzykniesz głośno jego imię, kiedy to utracisz. Czy oddasz to dobrowolnie?
Dobrowolnie, o Najstarszy.
Cisza, gwizd wiatru. Rocannon pochylił głowę i wyszedł z ciemności. Kiedy się wyprostował, czerwony promień światła uderzył go prosto w oczy. Zimne, czerwone słońce zachodziło ponad szkarłatnoszarym morzem chmur.
Yahan i Mogien spali przytuleni do siebie na skalnej półce. Niewielka kupka futer i ubrań nie poruszyła się, kiedy Rocannon do nich schodził.
— Obudźcie się — powiedział cicho.
Yahan usiadł. W ostrym, czerwonym świetle jego twarz wyglądała dziecinnie i żałośnie.
— Olhor! Myśleliśmy… nie było cię nigdzie… myśleliśmy, że spadłeś…
Mogien potrząsnął swoją żółtą czupryną, żeby odgonić sen, i przez chwilę patrzył na Rocannona. Potem powiedział ochrypłym, łagodnym głosem:
— Witaj z powrotem, Władco Gwiazd. Czekaliśmy tu na ciebie.
— Spotkałem… rozmawiałem z… Mogien podniósł rękę.
— Wróciłeś i cieszę się z tego. Czy idziemy na południe? — Tak.
— Dobrze. — W tym momencie Rocannon nawet się nie zdziwił, że Mogien, który zawsze był jego przewodnikiem i opiekunem, nagle zwraca się do niego jak książę do swego władcy.
Mogien dmuchnął w gwizdek, ale choć czekali długo, wiatrogony nie wróciły. Zjedli więc resztki twardego, pożywnego chleba Fiia i jeszcze raz wyruszyli na piechotę. Kombinezon wyraźnie pomagał Yahanowi, więc Rocannon nalegał, żeby młodzieniec go zatrzymał. Młody Olgyia nie odzyskał jeszcze całkowicie sił — potrzebował jedzenia i dłuższego wypoczynku — ale już mógł iść, a to było konieczne: czerwony zachód słońca zwiastował pogorszenie pogody. Zejście nie było niebezpieczne, tylko powolne i męczące. Późnym rankiem z lasów położonych daleko w dole nadleciał szary wiatrogon Mogiena. Obładowali go siodłami, uprzężą i futrami — wszystkim, co teraz mieli — i wiatrogon fruwał nad nimi, to wzbijając się w górę, to nurkując w dół. Od czasu do czasu wydawał dźwięczny okrzyk, jakby przywołując swego pasiastego towarzysza, który wciąż polował lub pożywiał się w lesie.