Około południa natrafili na niebezpieczny odcinek drogi. Z urwiska sterczała wielka skała, jak tarcza, przez którą musieli się przeczołgać powiązani linami.
— Może z góry zobaczysz jakąś łatwiejszą drogę, Mogienie — zaproponował Rocannon. — Szkoda, że drugi wiatrogon nie wrócił.
Czuł jakiś niepokój; chciał jak najszybciej zejść z tego nagiego, szarego zbocza i skryć się pośród drzew.
— Zwierzęta były przemęczone; może ten drugi jeszcze nic nie upolował. Mój wiatrogon nie był tak obciążony. Zobaczę, jak szeroka jest ta skała. Może mój wiatrogon mógłby przenieść nas wszystkich na niewielką odległość.
Zagwizdał, a szary wiatrogon z tym ślepym posłuszeństwem, które zawsze zdumiewało Rocannona u tak wielkiej i drapieżnej bestii, zatoczył koło w powietrzu, po czym z gracją sfrunął na ziemię. Mogien wskoczył na niego i wzbił się w górę z głośnym krzykiem; jego jasne włosy zabłysły w ostatnich promieniach słońca, przebijających się przez gęsty wał chmur.
Nadal wiał zimny, ostry wiatr: Yahan przykucnął w załomie skał i zamknął oczy. Rocannon usiadł wpatrując się w odległy horyzont, za którym, przy najdalszej krawędzi, wyczuwało się leciutki odblask morza. Nie patrzył na rozległy, mglisty pejzaż, który pojawiał się i znikał pomiędzy dryfującymi chmurami; wbił spojrzenie w jeden punkt, jedno miejsce położone na południe i nieco na wschód. Zamknął oczy. Nasłuchiwał i słyszał.
To był ten dziwny dar, który otrzymał od mieszkańca jaskini, strażnika gorącego źródła w bezimiennych górach; dar tak całkowicie obcy jego naturze. Tam, w ciemnościach, obok głębokiej, parującej studni, nauczono go posługiwać się zmysłem, który Ziemianie i Davenantanie mogli jedynie badać u innych ras, gdyż sami — prócz rzadkich wyjątków — byli nań głusi i ślepi. Rocannon, mobilizując resztki swego człowieczeństwa, odwracał się od przerażającej wiedzy, którą mu ofiarował mieszkaniec jaskini. Uczył się słuchać umysłów jednej rasy, jednego gatunku stworzeń, jednego głosu pośród wszystkich innych; głosu swego wroga.
Chociaż wcześniej próbował już rozmawiać w myślach z Kyo, teraz nie chciał słuchać myśli swoich towarzyszy, jeśli oni nie potrafili tego samego. Tam gdzie istniała miłość i lojalność, musiało też istnieć zaufanie.
Mógł jednak szpiegować i podsłuchiwać tych, którzy zabili jego przyjaciół i zerwali więź pokoju. Siedział na bloku granitu pośród nieprzebytych gór i słuchał myśli ludzi przebywających tysiące metrów niżej i setki kilometrów dalej, wśród wzgórz. Niewyraźne brzęczenie, chaos, bełkot i paplanina, odległe, mgliste emocje i doznania. Nie wiedział, jak odróżnić jeden głos od drugiego; czuł zawrót głowy, jakby przebywał jednocześnie w setkach miejsc. Słuchał, jak słucha niemowlę, nie odróżniając dźwięków. Ci, którzy rodzą się z oczami i uszami, muszą uczyć się patrzeć i słuchać, uczyć się wyłuskiwać jakąś twarz spośród kształtów widzianych do góry nogami, jakieś znaczenie spośród powodzi dźwięków. Strażnik studni posiadał dar, który Rocannonowi znany był tylko ze słyszenia, dar rozbudzania zmysłu telepatii; nauczył Rocannona, jak nim kierować, ale nie mógł go nauczyć, jak się nim posługiwać w praktyce; nie było na to czasu. Rocannonowi kręciło się w głowie od natłoku obcych myśli i uczuć. Tysiące obcych umysłów wdzierało się w jego umysł. Jednakże posługując się owym zmysłem, który Angyarowie nazywali „myślomową”, nie słyszał żadnych słów. To, co „słyszał”, to nie były słowa, lecz emocje, pragnienia, fizyczne doznania i sensualno-mentalne wrażenia obecności wielu różnych ludzi, obecności nakładającej się na jego własny system nerwowy; przerażające fale strachu i zazdrości, powiew zadowolenia, ciemna otchłań snu, szaleńcza, na wpół zrozumiała, na wpół odczuta kotłowanina myśli. I naraz z tego chaosu wynurzyło się coś absolutnie jasnego i zrozumiałego. Kontakt bardziej bezpośredni niż ręka położona na nagiej skórze. Coś zbliżało się ku niemu, jakiś człowiek, którego umysł wyczuł jego obecność. Wraz z tym wrażeniem pojawiły się słabsze wrażenia szybkości, ciasnej przestrzeni, ciekawości i strachu.
Rocannon otworzył oczy, na wpół oczekując, że ujrzy przed sobą twarz człowieka, z którym nawiązał kontakt. Ten człowiek znajdował się niedaleko stąd; Rocannon był tego pewien. Czuł, że ten człowiek się zbliża. Nie zobaczył jednak nic prócz pustki i niskich chmur. Drobne,, suche płatki śniegu wirowały na wietrze. Po lewej sterczał wielki odłam skały, który zagradzał im drogę. Podszedł Yahan i przyglądał się Rocannonowi ze strachem. Ale Rocannon nie mógł go uspokoić, ponieważ owa obecność przykuła go do siebie; nie potrafił zerwać kontaktu.
— Tam… tam jest… latający statek — wymamrotał niewyraźnie, jak przez sen. — Tam!
Tam gdzie pokazywał, nie było nic; pustka, chmury. — Tam — wyszeptał Rocannon.
Yahan ponownie obejrzał się w ślad za jego spojrzeniem i krzyknął. Wysoko w górze unosił się w powietrzu Mogien na szarym wiatrogonie; a nad nim z kłębów chmur wyłonił się nagle wielki, czarny kształt, na pozór nieruchomy. Mogien spłynął z wiatrem w dół nie widząc go; z pochyloną głową szukał wzrokiem swoich towarzyszy — dwóch maleńkich figurek na maleńkiej skalnej półce pośród rozległego pejzażu skał i chmur.
Czarny kształt urósł w oczach, huk śmigieł rozbijał ciszę gór. Rocannon widział go wyraźnie, ale jeszcze wyraźniej wyczuwał człowieka w jego wnętrzu, niepojętą bliskość drugiego umysłu, przejmujący, intensywny strach.
— Kryj się! — szepnął do Yahana, sam jednak nie był w stanie się poruszyć.
Helikopter kierował się prosto na nich, wciągając strzępki chmur w wirujące śmigła. Rocannon patrzył na nadlatującą maszynę, a jednocześnie patrzył z jej wnętrza, szukając czegoś wzrokiem, widział dwie małe figurki na zboczu góry, czuł strach, coraz większy strach — błysk światła, gorące smagnięcie bólu, ból w jego własnym ciele, nie do zniesienia. Kontakt umysłów urwał się gwałtownie. Znowu był sobą, stał na skalnej półce przyciskając prawą dłoń do piersi, dysząc ciężko i patrząc, jak helikopter zbliża się coraz bardziej, jak śmigła obracają się z ogłuszającym hukiem, jak umieszczony na dziobie laser celuje prosto w niego.
Z prawej, spośród kłębowiska chmur wystrzelił nagle wielki, szary kształt: skrzydlaty wierzchowiec niosący na grzbiecie jeźdźca, który krzyczał wysokim, wibrującym głosem, przypominającym triumfalny śmiech. Jedno uderzenie wielkich, szarych skrzydeł — i wierzchowiec runął z pełną szybkością prosto na unoszącą się w powietrzu maszynę. Rozległ się ostry dźwięk jakby rozdzieranej tkaniny, a potem powietrze było puste.
Dwaj ludzie na skalnej półce zamarli w bezruchu. Z dołu nie dochodził żaden dźwięk. Chmury majestatycznie przepływały nad otchłanią.
— Mogienie!
Rocannon wykrzyknął głośno jego imię. Nie było odpowiedzi. Był tylko ból, strach i milczenie.