— Nałożyłem ją.
— Ale nie masz miecza…?
— Nie. Nie mam miecza. Posłuchaj, Yahanie, gdybym nie wrócił, zajrzyj do portfela, który zostawiłem w swoim pokoju. Są w nim kawałki tkaniny ze… ze znakami i obrazami ziemi; gdyby kiedykolwiek powrócili tutaj moi ludzie, oddaj im to, dobrze? Jest tam również naszyjnik. — Zawahał się na chwilę, twarz mu pociemniała. — Daj go pani Ganye. Jeśli nie wrócę, żeby sam go jej dać. Żegnaj, Yahanie. Życz mi szczęścia.
— Oby twoi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów — zawołał Yahan ze łzami i puścił wodze.
Wiatrogon wzbił się natychmiast w niebo, ciepłe i szarawe o świcie, zawrócił potężnym uderzeniem skrzydeł, złapał północny wiatr i odleciał nad wzgórza. Yahan stał patrząc w ślad za nim. Wysoko na Wieży Breygna wyjrzała z okna jakaś twarz, ciemna i piękna; wiatrogon zniknął już dawno, słońce wzeszło, a ona wciąż patrzyła.
Była to dziwna podróż, podróż do miejsca; którego nigdy nie widział, a jednak poznał je z zewnątrz i od wewnątrz poprzez rozmaite wrażenia, czerpane z setek różnych umysłów. Choć bowiem ten zmysł nie pozwalał widzieć, umożliwiał jednakże odbieranie namacalnych wrażeń, dotyczących przestrzeni, wzajemnego położenia, czasu, ruchu i pozycji. Przetrawiając te doznania wciąż na nowo przez wiele dni, kiedy całymi godzinami siedział nieruchomo w swoim pokoju w zamku Breygna, Rocannon zdobył dokładną, choć bezsłowną i bezobrazową wiedzę o każdym budynku i każdym miejscu w bazie wroga. A uporządkowawszy bezpośrednie wrażenia dowiedział się, czym była ta baza, dlaczego tu się znajdowała, jak do niej wejść i gdzie szukać tego, co było mu potrzebne.
Problem polegał na tym, że po długiej, intensywnej praktyce bardzo trudno mu było nie używać tego zmysłu, kiedy zbliżał się do swoich wrogów; wyłączyć go, używać tylko oczu i uszu, myśleć w zwykły sposób. Wypadek w górach ostrzegł go, że na bliską odległość wrażliwe umysły mogą w jakiś niejasny sposób uświadamiać sobie jego obecność. Przyciągnął pilota helikoptera nad górskie zbocze jak rybę na wędce, chociaż sam pilot prawdopodobnie nie rozumiał, co skierowało go w tę stronę ani dlaczego czuł przymus strzelania do ludzi, których zobaczył. Teraz, samotnie zbliżając się do ogromnej bazy, Rocannon nie chciał ściągać na siebie niczyjej uwagi, ponieważ miał zamiar zakraść się jak złodziej pod osłoną nocy.
O zachodzie słońca zostawił spętanego wiatrogona na leśnej polanie, a teraz, po kilku godzinach marszu, przemierzał rozległą, pustą, betonową płaszczyznę kosmodromu, zbliżając się do grupy budynków. Kosmodrom był tylko jeden i rzadko używany, skoro wszyscy ludzie i sprzęt znajdowali się na miejscu. Rakiety mknące z prędkością światła nie liczyły się w tej wojnie, gdzie najbliższa cywilizowana planeta była odległa o osiem lat świetlnych.
Baza była wielka, przerażająco wielka dla samotnego człowieka, ale większość budynków przeznaczono na kwatery. Rebelianci sprowadzili tu niemal całą swoją armię. Podczas gdy Liga traciła czas przeszukując i podporządkowując sobie ich ojczystą planetę, oni umacniali swoje pozycje na tym odległym, bezimiennym świecie, zagubionym wśród wszystkich światów Galaktyki, gdzie niezwykle trudno było ich odnaleźć. Rocannon wiedział, że niektóre z wielkich baraków były puste; kilka dni temu wysłano kontyngent żołnierzy i techników w celu przejęcia planety, która — jak się domyślał — została podbita lub nakłoniona do zawarcia sojuszu z buntownikami. Owi żołnierze przybędą tam najwcześniej za dziesięć lat. Faradayanie byli bardzo pewni siebie. Pewnie dobrze im się wiedzie w tej wojnie. Wszystko, czego potrzebowali, żeby zniszczyć bezpieczeństwo Ligi Wszystkich Światów, to dobrze ukryta baza i sześć potężnych broni.
Wybrał noc, kiedy spośród czterech księżyców tylko mały asteroid Heliki, uwięziony przez pole przyciągania planety, miał się pojawić na niebie przed północą. Heliki jaśniał na niebie, kiedy Rocannon zbliżał się do rzędu hangarów, sterczących jak czarna rafa na szarym morzu betonu. Nikt jednak go nie zauważył, nikt nie wyczuł jego obecności. Nie było ogrodzenia, straże były nieliczne: Straż pełniły za nich maszyny, które przepatrywały przestrzeń na odległość lat świetlnych wokół systemu Fomalhaut. Czegóż zresztą mieliby się obawiać ze strony aborygenów, tkwiących wciąż w epoce brązu na tej małej, bezimiennej planecie?
Heliki świecił pełnym blaskiem, kiedy Rocannon wyśliznął się z cienia rzucanego przez hangary; był w połowie cyklu, kiedy Rocannon osiągnął swój ceclass="underline" sześć nadświetlnych statków. Spoczywały obok siebie jak ogromne, hebanowe jaja pod wysokim, ledwie widocznym baldachimem siatki maskującej. Wokół statków rosły tu i ówdzie drzewa, wyglądające jak zabawki — przedmurze Lasu Viarn.
Teraz już musiał użyć swego zmysłu bez względu na konsekwencje. Stał w cieniu kępy drzew, nieruchomy i czujny, starając się trzymać jednocześnie oczy i uszy w pogotowiu, i sięgał przed siebie, w stronę jajowatych statków, badając ich otoczenie i ich wnętrza. W każdym, jak dowiedział się w Breygna, dzień i noc siedział pilot gotów do startu — przypuszczalnie na Faraday — w razie awarii.
Awaria dla sześciu pilotów mogła oznaczać tylko jedno: że centrum dowodzenia, znajdujące się cztery mile dalej, na wschodnim krańcu bazy, zostało zbombardowane lub dokonano w nim sabotażu. W takim przypadku każdy z nich miał wyprowadzić swój statek w bezpieczne miejsce przejąwszy nad nim kontrolę — podobnie jak statki kosmiczne owe nadświetlne statki miały systemy napędowe niezależne od wszelkich zewnętrznych komputerów i źródeł zasilania, które mogły ulec uszkodzeniu. Ale lot na nich oznaczał samobójstwo; żadna żywa istota nie przeżyła „podróży” z szybkością większą od światła. Każdy pilot był zatem nie tylko świetnie wyszkolonym matematykiem, ale również fanatykiem gotowym do poświęcenia życia. Stanowili starannie dobraną załogę. Mimo wszystko jednak nudzili się siedząc tak i czekając na swoją niewielką szansę chwały. Tej nocy w jednym ze statków Rocannon wyczuwał obecność dwóch mężczyzn. Pomiędzy nimi znajdowała się płaska powierzchnia podzielona na kwadraty. Rocannon odbierał to samo wrażenie w ciągu wielu ubiegłych nocy i racjonalna część jego umysłu zarejestrowała słowo „szachy”. Sięgnął swoim zmysłem do następnego statku. Statek był pusty.
Rocannon przemknął przez szarą przestrzeń betonu, pośród nielicznych drzew, dotarł do piątego statku w .rzędzie, wspiął się na rampę i wpadł w otwarty właz. Wnętrze nie przypominało żadnego statku. Były tam hangary na rakiety i wyrzutnie, banki pamięci komputera, reaktory, jakiś szaleńczo splątany labirynt korytarzy do przetaczania pocisków, z których każdy mógł zniszczyć miasto. Ponieważ statek nie poruszał się w zwykłej czasoprzestrzeni, nie miał dziobu ani rufy, ani żadnej logiki, a Rocannon nie znał języka, w którym wypisano oznaczenia. Nie było tu żadnego żywego umysłu, który mógłby się stać przewodnikiem. Rocannon stracił dwadzieścia minut szukając sterowni — metodycznie, powściągając narastającą panikę, powstrzymując się od używania swego zmysłu, żeby nie zaniepokoić nieobecnego pilota.
Dopiero kiedy już zlokalizował sterownię, znalazł przesyłacz i usiadł przed nim, tylko na chwilę pozwolił sobie zajrzeć do wnętrza drugiego statku. Odebrał wyraźny obraz ręki zawieszonej niezdecydowanie nad białym gońcem. Wycofał się natychmiast. Zapamiętał koordynaty, na które nastawiony był przesyłacz, po czym przestawił go na koordynaty Bazy Etnograficznej Ligi dla Strefy Galaktycznej 8, w mieście Kerguelen, na planecie Nowa Południowa Georgia — jedyne koordynaty, które pamiętał bez zaglądania do podręcznika. Włączył maszynę i zaczął nadawać.