— Wejdź i podziwiaj cuda naszej krainy, dzieła rąk panów Nocy! — powiedział zapraszając gestem.
Semley bez słowa szarpnęła za uzdę swego wierzchowca i poszła schylając głowę w drzwiach zrobionych dla karłowatego ludu. Otworzył się przed nią nowy rozjarzony korytarz z wilgotnymi ścianami skąpanymi w białym świetle, tylko tym razem na podłodze zamiast chodnika leżały dwie lśniące żelazne belki ciągnące się równoległą linią jak okiem sięgnąć. Na belkach stał jakiś wózek na metalowych kołach. Posłuszna gestom swego nowego przewodnika Semley bez wahania i bez cienia zdziwienia na twarzy weszła do wózka i skłoniła wiatrogona, żeby przysiadł koło niej. Gliniak usiadł z przodu, gdzie manipulował jakimiś dźwigniami i kółkami. Rozległ się głośny hałas, metal zazgrzytał o metal i ściany korytarza zaczęły uciekać do tyłu. Umykały tak coraz szybciej, aż wreszcie ogniste kule nad głową zlały się w jedno pasmo, a ciepłe, stęchłe powietrze zmieniło się w cuchnący wiatr, który odrzucił jej kaptur z głowy.
Wózek zatrzymał się. Semley weszła za przewodnikiem po bazaltowych schodach do rozległego przedpokoju, a stamtąd do jeszcze większej sali wyżłobionej przed wiekami przez wodę, a może wykutej w skale przez Gliniaków. Mrok, którego nigdy nie naruszyło światło dzienne, rozjaśniał niesamowity, zimny blask ognistych kul. W otworach wyciętych w ścianach obracały się wielkie śmigła wyciągając stęchłe powietrze. Rozległa zamknięta przestrzeń huczała i wibrowała hałasem: donośnymi głosami Gliniaków, zgrzytem, piskiem i szumem pracujących wentylatorów i kół, wielokrotnym echem tych dźwięków odbitym od skał. Tutaj wszyscy przysadziści Gliniacy mieli na sobie stroje naśladujące Władców Gwiazd; spodnie, miękkie buty i bluzy z kapturami, chociaż nieliczne kobiety, pośpiesznie przemykające się karlice, były nagie. Wśród mężczyzn przeważali żołnierze noszący przy boku broń wyglądającą jak straszne miotacze światła Władców Gwiazd, ale Semley zauważyła, że są to tylko żelazne pałki. Wszystko to widziała nie patrząc. Szła, dokąd ją prowadzono, nie zwracając głowy w lewo ani w prawo. Kiedy doszła do grupki Gliniaków noszących na czarnych włosach żelazne obręcze, jej przewodnik stanął, skłonił się i zahuczał:
— Panowie Gdemiaru!
Było ich siedmiu i wszyscy spojrzeli na nią z taką butą na swoich z gruba ciosanych szarych twarzach, że miała ochotę roześmiać im się w nos.
— Przybywam do was w poszukiwaniu zaginionego skarbu mojej rodziny, o władcy królestwa mroku — powiedziała poważnie. — Szukam nagrody Leynena, Oka Morza. — Jej głos zabrzmiał słabo w hałasie wielkiej krypty.
— Tak nam donieśli posłańcy, o pani Semley. — Tym razem zauważyła, kto mówi; Gliniak niższy jeszcze od pozostałych, sięgający jej ledwie do piersi, z białą, srogą twarzą. — Nie mamy rzeczy, której szukasz.
— Mówią, że kiedyś była w waszym posiadaniu.
— Różne rzeczy mówią na górze, tam gdzie pali słońce. — A wiatr roznosi słowa wszędzie, dokąd dociera. Nie pytam, w jaki sposób naszyjnik zginął i wrócił do was, którzy go kiedyś zrobiliście. To dawne opowieści, dawne pretensje. Chcę tylko znaleźć go teraz. Nie macie go, ale może wiecie, gdzie jest.
— Tutaj go nie ma.
— Zatem jest gdzie indziej.
— Jest tam, dokąd nigdy nie dotrzesz. Chyba że my ci pomożemy.
— Więc pomóżcie mi. Proszę o to jako wasz gość.
— Powiedziane jest: Angyarowie biorą, Fiia dają, Gdemiarowie dają i biorą. Jeżeli zrobimy to dla ciebie, co za to dostaniemy?
— Moje podziękowanie, panie nocy.
Stała wśród nich wysoka i jasna, uśmiechnięta. Wpatrywali się w nią wszyscy z zazdrością i podziwem, z ponurą tęsknotą.
— Posłuchaj, Angyarko, prosisz nas o wielką rzecz. Sama nie wiesz, jak wielką. Nie potrafisz tego zrozumieć. Należysz do rasy, która nie chce rozumieć, która umie tylko ujeżdżać wiatrogony, uprawiać zboże, machać mieczem i krzyczeć chórem. Ale kto robi wasze miecze z jasnej stali? My, Gdemiarowie! Wasi panowie przychodzą do nas, kupują miecze i odchodzą nie oglądając się za siebie, nie rozumiejąc. Ale ty jesteś tutaj, ty będziesz patrzeć, możesz zobaczyć kilka z naszych niezliczonych cudów, światła, które palą się wiecznie, wóz, który sam jedzie, maszyny, które robią nam ubrania, gotują nam pożywienie, odświeżają nam powietrze i służą nam we wszystkim. Wiedz, że wszystkie te rzeczy są dla ciebie nie do pojęcia. I wiedz, że my, Gdemiarowie, żyjemy w przyjaźni z tymi, których wy nazywacie Władcami Gwiazd! Byliśmy z nimi w Hallan, w Reohan, w Hul-Orren, we wszystkich waszych zamkach, żeby pomóc im w rozmowach z wami. Książęta, którym wy, dumni Angyarowie, płacicie daninę, są naszymi przyjaciółmi. Świadczymy sobie nawzajem przysługi! Cóż jest dla nas twoje podziękowanie?
— To wy musicie odpowiedzieć na to pytanie, a nie ja — odparła Semley. — Ja zadałam pytanie. Odpowiedz mi, panie.
Siedmiu Gliniaków naradzało się przez chwilę słowami i w milczeniu. Spoglądali na nią, odwracali się, mamrotali coś i milkli. Powoli, w milczeniu zbierał się wokół nich tłum, aż wreszcie Semley stała otoczona setkami czarnych kudłatych głów i cała wielka hucząca grota z wyjątkiem wąskiego kręgu wokół niej była zapełniona Gliniakami. Wiatrogon drżał ze strachu i zbyt długo powstrzymywanego gniewu, a jego oczy zrobiły się wielkie i jasne, jak oczy zwierzęcia zmuszonego do lotu w nocy. Semley pogłaskała ciepłe futerko na jego głowie szepcząc:
— Spokojnie, mój dzielny, mądry pogromco wiatru… — Pani, zabierzemy cię do miejsca, gdzie jest skarb — zwrócił się do niej Gliniak z białą twarzą i żelazną koroną na skroniach. — Więcej nie możemy nic dla ciebie zrobić. Musisz udać się z nami tam, gdzie jest naszyjnik, i zażądać go od tych, którzy go przechowują. Latające zwierzę musi tu zostać, pojedziesz sama.
— Jak daleka będzie podróż, panie?
Jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu. — To bardzo daleka podróż, o pani. Ale potrwa tylko jedną długą noc.
— Dziękuję wam za waszą grzeczność. Czy zaopiekujecie się moim wierzchowcem przez tę noc? Nie chcę, żeby mu się zdarzyło coś złego.
— Będzie spał do twojego powrotu. Kiedy znowu zobaczysz to zwierzę, będziesz miała za sobą jazdę na potężniejszym wiatrogonie! Czy nie spytasz, dokąd cię zabieramy?
— Czy prędko wyruszymy? Nie chcę być zbyt długo z dala od domu.
— Wyruszamy wkrótce. — I znów szare wargi rozciągnęły się w uśmiechu.
Tego, co się działo przez kilka następnych godzin, Sęmley nie potrafiłaby opowiedzieć: pośpiech, hałas, niezrozumiała krzątanina. Podczas gdy trzymała głowę swego wiatrogona, jeden z Gliniaków wbił w jego pasiasty zad długą igłę. Omal nie krzyknęła na ten widok, ale jej wierzchowiec tylko drgnął, po czym mrucząc zasnął. Zabrała go grupa Gliniaków, którzy wyraźnie musieli zmobilizować całą swoją odwagę, żeby dotknąć jego ciepłego futra. Później musiała znieść widok igły wbijanej we własne ramię — pomyślała, że może po to, żeby wystawić na próbę jej odwagę, gdyż zdawało jej się, że nie zasnęła; pewności nie miała. Były chwile, że musiała jechać wózkami na szynach mijając setki żelaznych wrót i sklepionych pieczar; raz wózek przejechał przez jaskinię, która ciągnęła się po obu stronach toru bez końca i cały jej mrok wypełniały ogromne stada herilorów. Słyszała ich ochrypłe nawoływania i widziała jak migały w blasku lamp na przedzie wozu; potem zobaczyła je wyraźniej w białym świetle i zauważyła, że wszystkie są bezskrzydłe i ślepe. Na ten widok zamknęła oczy. Ale dalej były znów tunele i wciąż nowe groty, nowe szare, niekształtne ciała, srogie twarze i huczące chełpliwie głosy, aż wreszcie wyprowadzono ją nagle na otwartą przestrzeń. Była noc; z radością uniosła oczy ku gwiazdom i księżycowi, małemu Heliki, jaśniejącemu na zachodzie. Nadal jednak otaczali ją Gliniacy, którzy kazali jej wejść po schodkach do innego wozu czy jaskini — nie umiała określić, co to jest. Wnętrze było małe, pełne małych, mrugających jak świeczki światełek, bardzo wąskie i lśniące po wielkich, wilgotnych grotach i gwiaździstej nocy. Znów ukłuto ją igłą i powiedziano, że musi zostać przywiązana do czegoś w rodzaju płaskiego fotela.