— Nie dam się związać — powiedziała Semley.
Kiedy jednak zobaczyła, że czterej Gliniacy, którzy mieli być jej przewodnikami, pozwalają się przywiązać, zgodziła się i ona. Wszyscy inni wyszli. Rozległ się ryk, potem zapanowała cisza i przygniótł ją wielki, niewidoczny ciężar. A potem nie było ciężaru, nie było dźwięków, nic.
— Czy ja umarłam? — spytała Semley.
— O nie, pani — odpowiedział głos, który się jej nie spodobał.
Otworzyła oczy i ujrzała schyloną nad sobą białą twarz, grube wargi rozciągnięte w uśmiechu, oczy jak kamyki. Więzy opadły z niej, zerwała się z miejsca. Czuła się nieważka, bezcielesna, czuła się jak obłoczek strachu na wietrze.
— Nie zrobimy ci krzywdy — odezwał się ponury głos czy też głosy — ale pozwól nam się dotknąć. Chcielibyśmy dotknąć twoich włosów. Pozwól nam, pani, dotknąć twoich włosów…
Okrągły wóz, w którym się znajdowali, zadrżał lekko. Za jego jedynym oknem panowała czarna noc, a może była to mgła albo w ogóle nic? Jedna długa noc, powiedzieli. Bardzo długa. Siedziała bez ruchu znosząc dotyk ciężkich szarych dłoni na włosach. Później dotykali jej dłoni, stóp i ramion, a raz dotknęli jej szyi: wówczas zacisnęła zęby i wstała. Gliniacy odstąpili.
— Nie zrobimy ci krzywdy, pani — powiedzieli. Potrząsnęła głową.
Kiedy dali jej znak, położyła się z powrotem w fotelu, a kiedy za oknem błysnęło złociste światło, zapłakałaby, gdyby nie to, że wcześniej zemdlała.
— Dobrze — powiedział Rocannon — że przynajmniej wiemy, kim ona jest.
— Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, kim ona jest naprawdę — mruknął kustosz. — Ona chce coś, co mamy w muzeum, jeżeli dobrze zrozumiałem tych troglodytów.
— Nie nazywaj ich troglodytami — powiedział Rocannon pedantycznie; jako etnograf kosmiczny miał obowiązek przeciwstawiać się podobnym określeniom. — Nie są piękni, ale to nasi sojusznicy klasy C… Ciekawe, czemu Komisja wytypowała do rozwoju właśnie ich? I to jeszcze przed nawiązaniem kontaktu ze wszystkimi istotami rozumnymi? Założę się, że Komisja była z Centaura; oni zawsze popierają istoty prowadzące nocny tryb życia i jaskiniowców. Ja bym raczej postawił na gatunek II.
— Wygląda na to, że ci troglodyci są nią zachwyceni. — A ty nie?
Ketho rzucił spojrzenie na wysoką kobietę, zaczerwienił się i wybuchnął śmiechem.
— W pewien sposób, niewątpliwie. Przez te osiemnaście lat tutaj, na Nowej Południowej Georgii, nie widziałem tak pięknej rasy. Prawdę mówiąc nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej kobiety. Wygląda jak boginka.
Rumieniec doszedł do czubka jego łysej głowy, gdyż Ketho był nieśmiałym kustoszem i rzadko sięgał do hiperboli. Ale Rocannon skinął głową poważnie, wyrażając zgodę.
— Szkoda, że nie możemy z nią porozmawiać bez tych trog… Gdemiarów jako tłumaczy. Ale nic na to nie poradzimy. — Rocannon podszedł do gościa, a kiedy zwróciła ku niemu swoją wspaniałą twarz, skłonił się bardzo nisko przyklękając na jedno kolano z opuszczoną głową i przymkniętymi oczami. Nazywał to interkulturalnym dygiem na każdą okazję i wykonywał go nie bez pewnego wdzięku. Kiedy wstał, piękna kobieta uśmiechnęła się i przemówiła.
— Ona mówić powitanie, Władco Gwiazd — zadudnił jeden z jej przysadzistych przewodników w uproszczonym języku galaktycznym.
— Witaj, pani — odpowiedział Rocannon. — Co nasze muzeum może dla ciebie zrobić?
Jej głos wzniósł się ponad dudnienie troglodytów jak powiew srebrzystego wiatru.
— Ona mówić, bardzo prosić dać z powrotem naszyjnik, własność ojców, jej ojców, dawno — dawno.
— Który naszyjnik? — spytał Rocannon, a ona zrozumiała i wskazała eksponat w centrum gabloty, przed którą stali. Była to wspaniała sztuka, łańcuch z żółtego złota, masywny, ale bardzo misternej roboty, ozdobiony wielkim, pojedynczym, jaskrawobłękitnym szafirem. Rocannon uniósł brwi a Ketho za jego plecami szepnął:
— Ma dobry gust. To jest naszyjnik z Fomalhauta, słynne dzieło sztuki.
Semley uśmiechnęła się do dwóch ludzi i znów przemówiła do nich ponad głowami troglodytów.
— Ona mówić, o Władcy Gwiazd, starszy i młodszy opiekunowie Domu Skarbów, ten skarb jej własność. Długi — długi czas. Dziękuję.
— Jak ta rzecz do nas trafiła, Ketho?
— Poczekaj, sprawdzę w katalogu. Mam go tutaj. Dostaliśmy to od tych troglo… trollów czy jak im tam. Tu jest napisane, że mają obsesję handlową; musieliśmy pozwolić im „kupić” ten statek, AD-4, na którym przybyli. Klejnot był częścią zapłaty. To ich własna robota.
— Założę się, że nie potrafią już robić takich rzeczy, odkąd skierowano ich na drogę przemysłową.
— Wygląda, że uważają tę rzecz za jej własność, a nie swoją lub naszą. To musi być ważne, skoro poświęcili tyle czasu, żeby zająć się jej sprawą. Przecież obiektywna różnica między nami a Fomalhautem musi być niemała!
— Niewątpliwie wynosi kilka lat — powiedział etnograf, któremu nieobce były poślizgi czasowe. — Nie tak wiele. Niestety, ani Podręcznik, ani Przewodnik nie podają cyfr pozwalających na dokładniejszą ocenę tej różnicy. Te gatunki ludzi nie były w ogóle porządnie zbadane. Może ci mali faceci wyświadczają jej zwykłą grzeczność, a może od tego cholernego klejnotu zależy wybuch wojny między gatunkami. Może spełniają jej zachcianki, bo uznają jej wyższość. Albo mimo pozorów ona jest ich więźniem i używają jej na wabia. Co my o nich wiemy?… Czy możesz oddać tę rzecz, Ketho?
— Tak. Wszystkie exotica są teoretycznie wypożyczone, gdyż czasem wypływają podobne roszczenia. Zwykle ustępujemy. Pokój ponad wszystko, dopóki nie wybuchnie wojna…
— Proponuję więc, żeby jej to oddać.
— Z przyjemnością — uśmiechnął się Ketho. Otworzywszy gablotę wyjął złoty łańcuch i w swojej nieśmiałości podał go Rocannonowi mówiąc:
— Ty jej to daj.
I w ten sposób błękitny klejnot znalazł się najpierw przez chwilę w dłoni Rocannona.
Nie myślał o nim; zwrócił się z dłonią pełną błękitnego ognia i złota wprost do pięknej, nieziemskiej kobiety. Semley nie wyciągnęła do niego rąk, tylko pochyliła głowę i Rocannon założył jej naszyjnik, który zabłysnął ogniem na jej złotobrązowej szyi. Posłała znad niego spojrzenie tak przepełnione dumą, radością i wdzięcznością, że Rocannon stał bez słowa, mały kustosz zaś szeptał pośpiesznie w swoim języku:
— Bardzo proszę, bardzo proszę.
Semley skłoniła złotą głowę przed nim i Rocannonem, potem odwróciła się, skinęła swoim przysadzistym przewodnikom — a może strażnikom? — i otuliwszy się znoszonym błękitnym płaszczem odeszła niknąc w perspektywie długiego korytarza. Ketho i Rocannon odprowadzali ją wzrokiem. — Mam uczucie… — zaczął Rocannon.
— Jakie? — spytał zdławionym głosem Ketho po dłuższej chwili.
— Mam czasami uczucie… wiesz, przy spotkaniach z mieszkańcami światów, o których wiemy tak niewiele… uczucie, że natknąłem się na strzęp legendy albo tragicznego mitu, których nie rozumiem…