Dolg powiedział udręczonym głosem:
– Idą za nami żywi rycerze Słońca. Śpiący wielcy mistrzowie nas nie opuszczają, a wraz z tobą towarzyszą nam też najstarsi.
– Poza tym… punkt wyjścia – rzekł Cień sucho.
Dolg próbował odnaleźć jego spojrzenie, by zrozumieć, co tamten ma na myśli, ale było zbyt ciemno.
– Czy możemy iść dalej? – zapytał cicho.
– Owszem. I nie przejmuj się tymi czarnymi braćmi, którzy się za nami wloką. Oni nie mogą zrobić ci nic złego.
– Teraz jeszcze nie – dodał Dolg cierpko.
– Jeszcze nie – powtórzył Cień. – Daj mi rękę. Tutaj jest okropnie ciemno.
Tego nie musiał Dolgowi dwa razy powtarzać. Chłopiec ujął lodowatą dłoń, która się do niego wyciągnęła. O tyle spraw chciał zapytać, i dotyczących pięciu mistrzów, i swojego zadania, ale to nie było miejsce ani czas na takie rozmowy.
Jedno pytanie zdołał jednak wyszeptać:
– Więc ty nie jesteś ich przyjacielem? Nie stoisz po tej samej stronie co oni?
– Trzymam się od nich tak daleko, jak to tylko możliwe! Ja stoję po twojej stronie i po stronie duchów Móriego, nie zapominaj o tym! Naszym obecnym zadaniem, twoim i moim, jest uratować Móriego od śmierci. Wszystko inne nie ma znaczenia.
– Nawet twoje osobiste pragnienia?
– Nawet one – odpad Cień bardzo smutnym głosem.
Dolg uścisnął jego rękę ze współczuciem. Zdumiało go, jaka silna i żywa zdawała się ta dłoń mimo chłodu, który przenikał chłopca do szpiku kości.
– O twoich pragnieniach będziemy mogli porozmawiać później – rzekł pocieszającym tonem.
Po głosie można było poznać, że Cień się uśmiecha.
– Jesteś bardzo dobrym i sympatycznym chłopcem, Dolg.
Jak dobrze było usłyszeć pochwałę! Zastanawiał się przez chwilę, idąc za Cieniem przez gęsty las drogą, której nie było widać.
– Czy ty też uważasz, że mam dziwne imię? – zapytał nagle.
– Nie. To znakomite imię. W moim ojczystym języku, który już dawno temu został zapomniany, oznaczałoby to „Solitaire”.
– Oj – uśmiechnął się Dolg. – A ja nie wiem nawet, co to może znaczyć we współczesnych językach.
– Ten, który jest sam, samotnik, pustelnik, a także diament osobno oprawiony.
– Bardzo mi się podoba takie imię – oznajmił chłopiec uroczyście. Po krótkiej chwili dodał: – Las jest większy, niż sądziłem. I… znowu daleko przed nami pokazują się światła elfów! Czy my przypadkiem nie schodzimy w dół?
– Owszem, ale nie ku tym wielkim bagnom. Ta góra ma kształt stożkowaty z niewielkim zagłębieniem u szczytu. Wchodzimy w zagłębienie.
– Czy to wygasły wulkan? – zapytał Dolg.
– Zgadza się. Ale to stary i trudno dostępny wulkan, a krater ma tak wypełniony popiołem i lawą, że ludzie nie wiedzą, iż kiedyś był wulkanem. Nadejdzie czas, że będą nad nim latać, i wtedy odkryją, jak się sprawy mają naprawdę.
– Będą latać?
– Tak, ale trzeba na to jeszcze trochę poczekać. Za to my wkrótce będziemy na miejscu.
Dolg od dawna słyszał, ale zdawał się nie zwracać uwagi na żałosne zawodzenie, które narastało, w miarę jak oni z Cieniem zbliżali się do bagna.
Kiedy las się skończył, zrobiło się jaśniej i Dolg zobaczył nieduże okrągłe błota, coś jakby zarośnięte leśne jeziorko, po którym poruszały się chwiejnie światełka elfów. Wyglądało to tak, jakby tańczące elfy trzymały w rękach małe lampki.
Zatrzymał się na skraju lasu.
– To tam dalej… to wygląda jak… jak kamienny blok.
– Tak, ale idź przez bagno bez lęku. Ogniki wskażą ci drogę.
– Dobrze – odparł Dolg. – Ale nie mam ochoty mieć przy sobie tych tam…
– Wielkich mistrzów? Ja się nimi zajmę.
– A żywi ludzie? Nie pójdą za mną?
Cień się roześmiał.
– Nie, ich nie musisz się obawiać.
– Ty ze mną nie pójdziesz?
– Nie. Od tej chwili musisz sobie radzić sam.
– Ale co mam robić?
– Szukaj! Kiedy znajdziesz, będziesz wiedział, że to jest to. I powinieneś się spieszyć. Duchy walczą o życie twego ojca. Nie utrzymają go już długo.
Dolg spojrzał zrozpaczony na Cienia, który wydawał się teraz, w poświacie blednącej już nocy, bardzo wyraźny. Za nimi, w głębi lasu, mignęła gromadka czujnie za nimi podążających wielkich mistrzów. Jeszcze dalej słychać było głosy żywych rycerzy zakonnych i dwóch wiernych giermków.
Cień nie znajdował już żadnego pocieszenia dla Dolga i chłopiec znowu niepewnie patrzył na bagna. Migotliwe błędne ogniki wyznaczały mu drogę. Małe światełka dygotały z podniecenia.
– Nie dostałem od ciebie zbyt wielu wskazówek – westchnął Dolg. – Ale skoro nie chcesz powiedzieć nic więcej, to nie. Trudno!
– Ja nie mogę – usprawiedliwiał się Cień. – Nie mogę ci za bardzo ułatwiać sprawy, bo wtedy nie chciałbyś się podjąć czekającego cię zadania. No, idź już, bo zaraz się tu zjawią tamci dranie!
I Dolg rozpoczął swoją samotną wędrówkę.
– Pomóżcie nam teraz wszyscy – szeptał, nie bardzo wiedząc, kogo prosi o wsparcie. Chyba rzeczywiście wszystkich, Boga i duchy, umarłych czarnoksiężników i Madonnę babci Theresy, a także błędne ogniki.
Te ostatnie akurat stanowiły prawdziwą pomoc. Teraz wydawało się, że są większe, prawie jak żyjące istoty. A kiedy wsłuchać się uważnie, to dało się również odróżnić ich słabiuteńkie popiskiwanie, a może to śpiew? Ale trzeba było wrażliwych uszu, dobrej woli i bujnej wyobraźni, by słyszeć ich pieśń.
Żałosny jęk wskazuje mi drogę, myślał Dolg, kiedy na chwiejnych nogach, w swoich najlepszych butach, starał się utrzymać równowagę, przeskakując z jednej kępy trawy na drugą. Żebym tylko szedł prosto tam, skąd dochodzi dźwięk, to…
– Dziękuję wam, moi mali przyjaciele – szeptał do najbliższych ogników. – Widzicie, ja to wszystko robię dla taty. On jest taki…
Dolg czuł, że troska o ojca dławi go w gardle, i umilkł, by odzyskać kontrolę nad uczuciami. Musiał panować nad sobą, nie powinien był myśleć zbyt wiele o ojcu. To było jego motto podczas całej tej podróży.
Kiedy znajdował się już na bagnach, uświadomił sobie, że z tyłu za nim ma miejsce jakieś zamieszanie. Odwróciwszy się zobaczył, że błędne ogniki znowu się rozproszyły tak, iż nikomu by już nie wskazały drogi.
Cień daleko za nim zagradzał drogę czterem obudzonym wielkim mistrzom. Ich warkliwe protesty niosły się nad bagnami. Dolg zatrzymał się na chwilkę, by zobaczyć, co się tam dzieje.
Nie ulegało wątpliwości, że cztery postaci umykały przed Cieniem niczym parskające wściekle koty.
Cień jednak był silniejszy. Musiały ustąpić wobec jego potęgi.
Ale co z piątym? Z tym najniebezpieczniejszym? Od samego początku gdzieś znikał.
I właśnie to przerażało chłopca najbardziej.
Starał się jednak otrząsnąć z nieprzyjemnego wrażenia, jeszcze raz podziękował błędnym ognikom i ruszył w dalszą drogę.
Kamienny głaz był już teraz całkiem blisko. Całkiem blisko był też płacz, który nie ustawał ani na chwilę.
I oto doszedł, był na miejscu.
Kiedy znalazł się w cieniu wielkiego głazu, stanął, żeby spojrzeć za siebie. Teraz ukazali się też żywi rycerze.
W ciszy dźwięczały ich głosy. Echo odbijało je od ścian wygasłego krateru.
– Czy ty też wyczuwasz ten okropny nastrój, bracie Ottonie? – zapytał jeden z głosów.
– Tak, to straszne, wciąż mi się wydaje, że ktoś nas śledzi. Jakieś wielkie czarne cienie. Nie widzę ich, ale…
– No, ja też tak czuję – rzekł inny głos, bardziej prymitywny i najwyraźniej bardziej przestraszony.