– Nie jesteś sam – ciągnął dalej głos. – Nie widzisz mnie teraz, a ja nie mogę zrobić dla ciebie niczego namacalnego. Wszystko, co mogę, to być przy tobie, wspierać cię i pocieszać.
– To wystarczy – rzekł Dolg. – Dziękuję ci, że mi o sobie przypomniałaś! Ważna jest dla mnie świadomość, że jesteś przy mnie. To mi daje ogromną siłę.
– My, duchy opiekuńcze, po to właśnie jesteśmy przy was, ludziach. Możemy ostrzegać was przed niebezpieczeństwem, a także pomóc w spełnianiu waszych pragnień, przede wszystkim jednak mamy wspierać ludzi, którzy bardzo często w głębi duszy czują się bardzo samotni i zabłąkani w świecie.
Dolg z wdzięcznością skinął głową.
– Ale akurat teraz, w tym konkretnym przypadku, ja pomóc ci nie mogę. Nie mam do tego prawa. Chciałabym tylko, byś wiedział, że przy tobie jestem.
– Więcej nie mogę wymagać. Dziękuję ci, moja droga przyjaciółko.
Z nową odwagą uniósł rękę i ponownie zaczął badać blok lawy.
Po chwili postanowił obejść go w kółko. Głaz leżał na niewielkiej wysepce trwałego lądu, nie całkiem po – środku mokradeł, ale też z dala od ich brzegów. Wysepkę ze wszystkich stron otaczało bagno.
Okrążenie bloku nastręczało jednak trudności. W jednym miejscu mokradła podchodziły do samego głazu. Dolg, przyciśnięty do powierzchni kamienia, musiał się ostrożnie prześlizgnąć na suchy ląd.
Kiedy znalazł się już za najbardziej niebezpiecznym narożnikiem, odkrył, że przynajmniej dwie rzeczy wyglądają tu obiecująco. Jedna to to, że „wysepka” była czymś więcej niż tylko tym jednym blokiem lawy, składała się z kilku podobnych bloków, a pomiędzy nimi znajdowały się wąskie przejścia. Drugim radosnym odkryciem były światełka elfów.
Znajdowały się tutaj. Chwiejne i pełgające wskazywały mu drogę w jednym z przejść pomiędzy kamieniami.
Cóż! Do tej pory go nie oszukały, więc pewnie i teraz ma szansę przedostać się bezpiecznie.
Dolg podążył korytarzem, który wskazywały ogniki. I teraz w jego reakcjach pojawiło się coś nowego, coś, czego za bardzo nie odczuwał od wyjścia z domu: pragnienie przygody.
Który chłopiec da za wygraną i odejdzie na widok tajemniczego wejścia do nie znanej groty?
Dolg rozumiał, że czas działa przeciwko niemu. To, co niegdyś musiało być wygodnym i w miarę szerokim pasażem, teraz zostało na wpół zamknięte przez osuwające się bloki.
– Ja się tędy nie przecisnę – powiedział głośno, jakby błędne ogniki były żywymi istotami.
Wokół kamieni powstało zamieszanie.
One mnie rozumieją, pomyślał zdumiony.
Ogniki przesuwały się badawczo po skale, ku górze, wokół bloku…, po czym zebrały się pod jednym z dwóch kamieni, jakie Dolg widział przed sobą.
– Żeby tu tylko nie było tak ciemno – westchnął.
Tu i ówdzie z lekkim szumem rozbłyskały pojedyncze płomyki. Następnie świetliki zebrały się w dużą gromadkę we wzruszającej próbie dania mu więcej światła.
– Dobrze, teraz muszę spróbować – powiedział Dolg i westchnął. Ukucnął i uważnie studiował wejście, znajdujące się pod dwoma sąsiadującymi ze sobą blokami, chociaż w większej części pod jednym.
Błędne ogniki świeciły i świeciły pełne zapału i zaangażowania, ale zbyt wiele blasku nie były w stanie z siebie wykrzesać.
Mimo wszystko jednak raz po raz udawało im się zaświecić silniejszym płomieniem. I właśnie w jednym z takich momentów Dolg coś dojrzał.
Znaki! Znaki na skale i ślady, że ktoś kiedyś ociosywał lawę, by uzyskać lepszy dostęp do wnętrza.
Niegdyś na wysepce musiały być jakieś rachityczne drzewa wyrosłe z ziaren, które przywiał tutaj wiatr, bowiem na ziemi leżało kilka spróchniałych konarów. Może kiedyś, dawno, dawno temu były to pnie? Światełka elfów tańczyły po nich radośnie.
Teraz Dolg zrozumiał lepiej, na co chciały zwrócić jego uwagę. Spróchniałe drewno może świecić.
Dolg wyjął krzesiwo z małego woreczka, który nosił u pasa.
– Zechciejcie być tak mili i cofnijcie się – poprosił. – Spróbuję zapalić ogień. Potrzebuję pochodni.
Owszem, światełka niemal natychmiast wycofały się z przejścia pomiędzy kamieniami. Zsuwały się po cienkich pniach i przenosiły na bagna, gdzie stały w gromadkach, niezbyt daleko od Dolga, sprawiając wrażenie, jakby go obserwowały, z drżeniem, zaciekawione.
Dolg pocierał krzesiwo i wreszcie, po kilku nieudanych próbach, udało mu się zapalić koniec wybranego konara.
Papier i ołówek przygotował już wcześniej i teraz zaczął kopiować znaki wyryte na skale. Były tak zniszczone przez deszcze i wiatr, śnieg i lód, że chłopiec musiał przysuwać bardzo blisko płomień pochodni, unosić go wyżej i znowu opuszczać, aż w końcu udało mu się skopiować znaki.
Nie rozpoznawał wśród nich żadnej z magicznych run ojca.
Natomiast jeden ze znaków, choć nie miał on nic wspólnego z runami, rozpoznał od pierwszego spojrzenia.
Znak Świętego Słońca.
Chyba rzeczywiście było tak, jak mówili w domu dorośli: rodzina Dolga i wuj Erling wciąż posuwali się jakby o krok przed rycerzami Zakonu. Bo tego miejsca rycerze z pewnością nie znali.
Co prawda bracia Alexander i Otto dopiero co tu byli, ale jedyne, czego pragnęli, to życie Dolga. Nie wiedzieli nic o istnieniu tego tajemniczego wzgórza.
Pojęcia nie mieli o niczym.
Dolg zawstydził się niewyraźnego uczucia triumfu, że ma nad nimi przewagę. Uznał, że najlepiej będzie wrócić na ziemię. Wciąż jeszcze nie dotarł przecież do celu.
Odłożył przybory do pisania, które babcia dała mu w ostatniej chwili. Zmusiła go, by je wziął, choć on sam uważał to za najzupełniej zbędne. Teraz jednak przekonał się, jak bardzo są ważne.
Ale przecież nie oczekiwał tego wszystkiego! A czego oczekiwał? Na to nie umiałby odpowiedzieć nawet w przybliżeniu.
Z pochodnią w lewej ręce prześlizgnął się pod skałą.
Musiał odsunąć trochę ziemi, zrobić większy otwór, żeby się przedostać na drugą stronę.
Okazało się, że tylko na początku korytarz jest ciasny i trudny do przebycia. Kiedy już tam wszedł, po kilku metrach mógł się wyprostować. Raz po raz musiał schylać głowę, ale posuwał się naprzód bez większych trudności.
Błędne ogniki mu nie towarzyszyły.
Wyczuwał, że idzie po kamieniach. Szare nocne światło sączyło się do środka poprzez wąskie szczeliny pomiędzy blokami ponad nim.
Oświetlał sobie pochodnią ściany i stwierdził, że również tutaj znajdują się znaki, rozmieszczone w równych odległościach, a właściwie jeden znak, był to bowiem zawsze ten sam dobrze znany znak Słońca.
To oznaczało, że znajduje się na właściwej drodze.
Korytarz przed nim się zwężał. Akurat w momencie, kiedy miał uczynić kolejny krok, w jego głowie rozległo się ostrzeżenie, słyszał niemal wyraźnie głos, który powiedział: „Stop!” Zatrzymał się.
Korytarz nie wyglądał teraz zbyt przyjemnie. Dolg stał, lecz wyciągał przed siebie pochodnię, by lepiej widzieć.
Coś trzasnęło cicho i w ręce chłopca został tylko mały kikut tego, co przed chwilą stanowiło pochodnię. Paląca się część leżała na kamiennej podłodze, a obok niej dwa zardzewiałe miecze o wciąż ostrych klingach.
Spadły z góry, kiedy Dolg uniósł pochodnię.
A gdyby tak jej nie wyciągnął przed siebie i sam przekroczył to miejsce…
Zaczął drżeć na całym ciele.
Ujął płonącą żagiew. Kawałek nie spalonego jeszcze drewna był bardzo krótki, nie na długo już wystarczy, ale co można było zrobić? Schował drugą część pochodni na wypadek, gdyby jej potrzebował później, żałując, że nie wziął ze sobą jeszcze pozostałych dwóch kawałków drewna.