Выбрать главу

No, to teraz zobaczą! Kiedy kardynał von Graben się mści, to nie okazuje litości!

Rozdział 19

Księżna Theresa i jej dwaj gwardziści wracali do domu, gdy nieoczekiwanie na drodze za nimi rozległ się stukot kopyt galopujących koni.

Odwrócili się.

– Pięciu ludzi – stwierdził jeden z gwardzistów. – Widziałem ich już przedtem u kardynała von Grabena. Zanosi się na awanturę.

– Oni mają mord w oczach – powiedział drugi. – Ukryjmy się za wzgórzem! Szybko! Wasza wysokość, proszę wziąć kielich i schować się za skałami, które tam pani widzi!

– Żebym tak miała pistolet…

– Urnie się pani obchodzić z bronią?

– Oczywiście!

– To proszę wziąć jeden z moich! Proszę bronić swego życia w razie czego.

– I waszego, jeśli zajdzie potrzeba.

Uśmiechnęli się. Już od dawna podziwiali księżnę.

– Ja znam kardynała – rzekła Theresa. – To człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów.

Znajdowali się dość wysoko ponad drogą, zeskoczyli z koni i wyszukali dla nich bezpieczną kryjówkę. Sami zajęli jak najlepsze pozycje.

– Nie zamierzam zrezygnować z radości przekazania odnalezionego srebrnego kielicha najjaśniejszemu panu – powiedział jeden z gwardzistów z cierpkim uśmiechem.

– Ani ja – poparł go drugi. – Księżno, proszę ukryć kielich pod kamieniami!

Znalazła dołek pod sporym obluzowanym głazem i ułożyła tam kielich. Właściwie to nie należało tego przedmiotu nazywać kielichem, bo przypominał duży kufel z przykrywką i pięknymi ornamentami przy uchwycie. Najpiękniejszy był jednak relief, opasujący cały puchar. I to właśnie ten relief opowiadał o morzu, które nie istnieje.

Theresa patrząc na relief potrząsała z wolna głową. Pochodzenie tej baśni ciągle kryło się w mrokach przeszłości.

Prześladowcy zsiedli z koni i zajęli pozycje przy drodze. Gwardziści, którzy przez wiele lat ćwiczyli się w sztuce wojennej, ale nigdy nie brali udziału w walce, byli teraz napięci niczym struny.

Raz po raz wypatrywali, czy ci tam na dole nie zamierzają przypadkiem zastosować najbardziej narzucającej się w tej sytuacji strategii, to znaczy przemknąć się u stóp wzgórza i zaatakować od tyłu.

Ludzie kardynała byli na tyle prymitywni, iż sądzili, że im się taki manewr uda, ale jeden z gwardzistów natychmiast zauważył któregoś z nich, przemykającego się od kamienia do kamienia…

Gwardzista wystrzelił.

– Zostało nam czterech – stwierdził lakonicznie.

– Naprawdę nie wymyślili nic lepszego, niż zaatakować również od drugiej strony. Jeszcze jeden się tu skrada – powiedział drugi gwardzista. – Ma nieco dalej, ale zaraz się ukaże… Ten będzie mój.

Pierwszy gwardzista skinął głową.

W dole oddano salwę.

– Mają dobrą broń – uznała Theresa.

– E tam, nic specjalnego. Bardzo dużo czasu zabrało im ładowanie. Nasza broń jest lepsza.

– No, idzie mój – powiedział ten gwardzista, który wypatrywał napastnika, zamierzającego zaskoczyć ich od tyłu. – Pełznie tu na brzuchu, wije się niczym węgorz i myśli, że go nie widać. Dokładnie jak struś, który głowę chowa w piasek, a kuper unosi w górę. A w ogóle to powinieneś mniej jeść, ty grubasie!

Rozległ się strzał i napastnik zleciał na dół niczym pożółkły liść.

– No, to jeszcze trzech – rzekła Theresa.

– Ale nasza pozycja nie jest najlepsza – westchnął jeden z gwardzistów.

– Widzę dróżkę pośród skał – oznajmiła Theresa. – Z tyłu za końmi. Gdybyśmy mogli tamtędy pójść…

– Ja leżę najbliżej – powiedział drugi gwardzista. – Podczołgam się tam i ocenię położenie.

Przesunął się w dół za wzniesienie, gdzie leżeli, i zniknął za skałą, pod którą stały konie.

Po chwili ukazał się z powrotem.

– Bardzo dobrze, powinno się udać – szepnął. – Proszę za mną!

Jego kolega oddal jeszcze jeden strzał na wszelki wypadek, Theresa wygrzebała kielich spod kamienia i wszyscy zaczęli się czołgać w stronę ścieżki.

Gdy byli już przy koniach, gwardziści pomogli Theresie dosiąść wierzchowca, następnie sami wskoczyli na swoje.

Proszę jechać tak spokojnie, jak to tylko możliwe. żeby tamci nie słyszeli naszych koni.

Bez przeszkód dotarli do dróżki wśród skał, a tam już mogli ruszyć z kopyta.

– Chodzi o to, byśmy odskoczyli jak najdalej, zanim oni się zorientują, że nas już nie ma na wzgórzu – powiedział jeden z gwardzistów. – Ale gdzie my jesteśmy?

– Znam te okolice dość dobrze – uspokoiła go Theresa. – Powinniśmy się trzymać z dala od głównej drogi, ale myślę, że dojedziemy do Theresenhof bez potrzeby korzystania z niej. Tylko raz będziemy musieli ją przeciąć. Jedyne niebezpieczeństwo, którego się boję, to znajdujące się teraz przed nami bagna.

– Może moglibyśmy je okrążyć?

– Owszem, ale one przylegają do głównej drogi, więc musielibyśmy je objechać od tamtej strony, a to by nam zabrało zbyt dużo czasu.

– Chyba powinniśmy się na to zdecydować, bo przecież tutaj głównej drogi przeciąć nie możemy, prawda?

Te bagna są po jej drugiej stronie. Nie, musimy jechać dookoła.

– Proszę mi wybaczyć poufałość, księżno, ale chciałbym powiedzieć, że to wielka przyjemność służyć pani, zwłaszcza w czasie takiej przygody.

– Dziękuję. Zdaje mi się, że nigdy jeszcze nie przeżywałam takiego podniecającego napięcia. W każdym razie od wielu lat. Kiedy Tiril i Móri byli młodzi, działo się wiele różnych rzeczy. Jeździliśmy i… O, nie, nie powinnam o nich myśleć! Taka jestem niespokojna o ich życie! Tak się boję, że mogłabym ich już więcej nie zobaczyć!

– Czy nie możemy nic zrobić?

– Akurat teraz nie. Ale poproszę mego brata, by mi was wypożyczył, kiedy pojadę szukać Tiril.

– Pod hiszpańską granicę, prawda? Kardynał mówił, że jest tam więziona w jakimś zamku? Niech wasza wysokość o nas nie zapomina, bardzo prosimy!

Obiecała, że wezwie ich, gdy nadejdzie pora.

Droga do domu zabrała sporo czasu, ale ludzi kardynała już nie spotkali. Ze złośliwą satysfakcją zastanawiali się, czy tamci jeszcze leżą u stóp wzniesienia i czekają na nich.

Jakoś tak się sprawy ułożyły, że Theresa nie opowiedziała swym towarzyszom historii, w jaką wplątała się jej rodzina. Może gdyby zapytali. Ale gwardziści albo byli za dobrze wychowani i nie chcieli nalegać, albo też się po prostu nie zgadało, dość że księżna historii nie opowiedziała.

Kiedy wjechali na dziedziniec, zostali powitani przez Taran w gwardyjskiej czapce spadającej jej na oczy i uszy, w której ani nie słyszała, ani nie widziała, i szła im na spotkanie, kierując się wyczuciem. Villemann podążał za nią z szablą na ramieniu, a głośno wykrzykiwane komendy dźwięczały nad całą okolicą.

– Taran, zbaczasz z kursu! Dzień dobry, babciu! Już wróciliście?

Dwaj gwardziści posłusznie szli za dziećmi.

– Witamy w domu, wasza wysokość – powiedział jeden. – Księżna pani miała całkowitą rację. Nigdy w życiu się tak nie zmęczyliśmy.

– Wierzę wam – roześmiała się Theresa. – Czy oni nie próbowali wejść na zakazany teren?

– Nie, do tej sprawy odnosili się z pełnym szacunkiem.

– Patrzcie, patrzcie! – dziwiła się Theresa z niedowierzaniem. – Dzieci, chodźcie tu!

Taran i Villemann mieli miny promienne niczym słońce.

Gwardziści, którzy eskortowali Theresę, następnego dnia dołączyli do orszaku Karola VI, dokładnie tak jak księżna obiecała.

Poprosili o audiencję u cesarza i uzyskali ją w tyrolskim zameczku, w którym władca zatrzymał się na noc.

Z dumnymi minami przekazali swemu panu srebrny kielich.