– Czy masz swoją runę duchów? – zapytał Nidhogg.
– Nie, od dawna jej nie potrzebowałam… Owszem. Mam ją w kieszeni spódnicy razem z wieloma innymi.
Biła i kopała, szarpała się, żeby nie mogli jej związać Tamci przeklinali ordynarnie, gdy któregoś trafiła, ale opór rozwścieczał ich coraz bardziej i szczypali ją boleśnie.
– Czy możesz wyjąć runę? – upewniał się Nidhogg.
– Postaraj się, żeby musieli jej dotknąć.
– Spróbuję.
Wyrwała prawą rękę z tą desperacką siła, jaką się miewa w sytuacji ostatecznego zagrożenia. Usiłowała odnaleźć kieszeń spódnicy, a tymczasem drań przed nią grzebał w spodniach, żeby wyjąć to coś, z czym ona za nic na świecie nie chciała mieć do czynienia. Stojący przy wozie chwycili jej stopy i przywiązali je mocno do fury. Ten na furze powiedział do nich coś ordynarnego, rozerwał jej bieliznę i pochylił się, gotowy do akcji.
W tym momencie Tiril odnalazła właściwą runę, poznała to po kształcie.
Wyszarpnęła ją i przyłożyła gwałcicielowi do gardła. Ten spojrzał w górę i zobaczył nad sobą rozwartą paszczę dzikiego zwierza z wyszczerzonymi kłami. Przerażony jęknął piskliwie i spojrzał jeszcze bardziej w górę, bo coś dostrzegł kątem oka…
Siedziało tam najpotworniejsze stworzenie, jakie można zobaczyć chyba tylko w koszmarnych snach. Wielkie kły trzymało tuż nad ramieniem Tiril, jakby chciało jej bronić.
Gwałciciel wrzasnął i zeskoczył z wozu.
– Wiedźma! To wiedźma, nie widzicie tego?
Nie, nie widzieli niczego, on zresztą też już nie.
– Co się z tobą dzieje, do diabła? – złościł się inny. – Daj mi spróbować, czy szlachcianki smakują inaczej!
Wdrapał się na furkę, a już wcześniej ściągnął spodnie i buty, był gotowy tak jak przed chwilą jego koleżka. Obrzydliwy smród przepoconych nóg uderzył w nozdrza Tiril. Poza tym wiele wskazywało na to, że opryszek ma świerzb.
Pierwszy ze strażników odszedł daleko od fury, bo czul się okropnie. Nie chciał nawet patrzeć w tamtą stronę.
Tiril miała kłopoty, żeby i drugiego dotknąć runa, bo ten uklęknął przed nią, a dwaj wciąż stojący przy furce próbowali przywiązać jej prawą rękę. Już czuła skórę gwałciciela na swojej, wyczuwała jego twardy członek i krzyczała przerażona, aż w końcu udało jej się wyrwać rękę i dotknąć jego nadgarstka.
W tej samej sekundzie człowiek wrzasnął śmiertelnie przestraszony, dziko wytrzeszczone oczy o mało nie wyszły mu z orbit, w popłochu zeskoczył z wozu.
Tiril zdołała też przysunąć runę do tego, który starał się przywiązać jej rękę. Ten spojrzał gdzieś w bok zawył jak ugodzony ostrym żelazem.
– On mówił prawdę, to wiedźma! Zastrzelcie ją! Zastrzelcie!
– Nie mamy do tego prawa – powiedział czwarty, który jeszcze niczego nie widział. – Jeśli nie dostarczymy jej żywej do zamku w Pirenejach, to wszyscy jak jeden damy za to głowy. Wracajcie, tchórze! Nie widzę, żeby było w niej coś nadzwyczajnego.
Tamci trzej podchodzili do wozu z ociąganiem, a ich podobne do siebie opowiadania przestraszyły czwartego, który zrezygnował z gwałtu.
– Dzięki wam, moi przyjaciele – szepnęła Tiril, a w zamian otrzymała delikatny uścisk od podobnego do wilka zwierzęcia.
Pireneje. Te cudowne, przesycone słońcem lasy, drogi wijące się w górę po zboczach. Tiril nie widziała nic prócz nieba.i koron drzew, ale teraz domyślała się, że podróż wkrótce dobiegnie końca, a nic nie mogło być od niej gorsze.
Maleńka wioska z domkami o porośniętych mchem dachach, które niegdyś były czerwone. Ponad wsią górował zamek, niezbyt wielki, lecz o niezwykle wysokiej wieży, najbardziej ze wszystkiego przypominającej więzienie dla czarownic i miejsce, w którym straszą upiory z dawno minionych czasów.
Mam nadzieję, że ja nie będę zamknięta w tej wieży, myślała. Bo umarłabym ze strachu, że wieża załamie się i runie wraz ze mną. Albo nie będę mogła zobaczyć kątów, bo są zasnute gęstą pajęczyną.
Nie została osadzona w wieży. Wprost przeciwnie, znalazła się w piwnicy. W lochu, w którym dręczono wielu przed nią, sądząc po ilości żelaznych kajdan w ścianach. Tiril nie została przykuta, zresztą kajdany chyba już przerdzewiały, ale też nie potraktowano jej łagodnie. W lochu nie było okienka, widocznie znajdował się bardzo głęboko. Ciemno i wilgoć, to jedyne, co do niej docierało.
– Nidhogg? Jesteście przy mnie?
– Jesteśmy, nie martw się – usłyszała w odpowiedzi.
– Jak długo będą mnie tu trzymać?
– Z pewnością do przesłuchania.
– A jeśli nie będę odpowiadać? Czy myślisz, że zostanę poddana torturom?
– Tego nie można wykluczyć. Znajdujemy się w kraju, w którym tortury są sprawą zwyczajną.
Tiril westchnęła.
– Myślisz, że jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja?
– Oczywiście! Musisz tylko wytrzymać kilka dni, a pewno i dla ciebie zaświeci słońce.
– Bądź przy mnie – szepnęła.
Wtedy usłyszała stukanie w ścianę. Podeszła tam po lodowato zimnej podłodze.
Jakiś głos? Słyszała przez ścianę czyjś głos. Nie, nie przez ścianę. W murze była niewielka szczelina.
Oparła rękę o wilgotny mur i nasłuchiwała.
Ktoś szeptał. Do niej?
– Czy wy jesteście tutaj więźniem? – dotarło do niej.
Po niemiecku!
Gzy to pułapka? Czy próbują ją w ten sposób podejść?
Głos powtórzył słowa. Tym razem głośniej.
Tiril chciała skorzystać z szansy.
– Tak
Zaległa cisza. A potem pełne niedowierzania
– Kobieta?
– Tak.
– To niemożliwe!
Tiril odczekała chwilę, nim zapytała:
– Od dawna tu siedzicie?
– Ja nie wiem, jak długo. Tutaj nie istnieje dzień ani noc. Ale chyba jakieś dwanaście lat. A prawdopodobnie dłużej.
– Dwanaście lat – powtórzyła Tiril i odwaga ją opuściła. Piękne widoki, nie ma co!
– Tak. Oni o mnie zapomnieli. A ja nie chcę robić hałasu, bo wtedy przypomną sobie, że trzeba mnie zlikwidować.
– Ale to przecież potworne – jęknęła Tiril. – Macie chociaż jedzenie i ubranie?
– O, tak. Ale strażnicy są okropnie milkliwi. Nigdy o nic nie pytają. Stawiają tylko miski i nic więcej. Czy pani jest Niemką?
– Nie, tylko mówię po niemiecku. Ale drogi panie, jestem kompletnie zbita z tropu pańskim wyznaniem. Jak brzmi pańskie nazwisko?
– Heinrich. Heinrich Reuss von Gera.
Tiril na chwilę oniemiała. A potem powiedziała po norwesku
– Henrik Russ! Wszyscy myśleli, że pan nie żyje.
– A… Kim pani jest?
– Znał mnie pan kiedyś pod nazwiskiem Tiril Dahl.
Po tamtej stronie długo trwała cisza.
– Byliśmy wtedy śmiertelnymi wrogami.
– Tak.
Tiril zastanawiała się nad sytuacją. Jeśli Henrik Russ przesiedział tyle lat w takim więzieniu, to raczej nie żywi ciepłych uczuć dla Zakonu Świętego Słońca.
W takim razie może ona mogłaby się dowiedzieć czegoś więcej o tajnym zgromadzeniu?
Ale jaki będzie z tego pożytek? Przecież stąd się chyba nie wydostanie.
Rozdział 21
Po całkowitej porażce bratanka kardynał von Graben opuścił kościelne zgromadzenie. A nikt przecież nie wiedział, że cesarz zamierza pozbawić Engelberta biskupiej godności. Największe upokorzenie było jeszcze przed nim.
Kardynałowi jednak wystarczyło tego, co już się stało. Spieszył do swej gospody, by zarządzić pakowanie kufrów.
Wielki Mistrz wprost kipiał wściekłością. Na bratanka, który wszystko zaprzepaścił, lecz najbardziej na wrogów, którzy wciąż zdobywali nowe tereny, podczas gdy rycerze dreptali w miejscu.