Выбрать главу

— Powiedziałam coś śmiesznego?

Dupek ociera oczy.

— A więc coś nas łączy, ciebie i mnie…

— Wątpię.

— Ja też jestem posłańcem — powiada, chociaż zdaniem Chevette niewielki pagórek wystarczyłby, żeby ustawił się w kolejce po tlen. — Kurierem — uzupełnia, jakby sobie przypomniał.

— No to pędź stąd — mówi mu i obchodzi go z daleka, ale w tej chwili gaśnie światło i rozlega się muzyka — intro do She's God's Girlfriend Chrome Koran. Chevette, która ma słabość do kawałków Chrome Koran i puszcza je, jadąc na rowerze, ilekroć potrzebuje dopingu do pędu, teraz porusza się w jej rytmie, bo tańczą wszyscy, nawet lodziarze z łazienki.

Pozbywszy się dupka, a przynajmniej zapomniawszy o nim, zauważa, że ci ludzie wyglądają o wiele lepiej, kiedy tańczą. Naprzeciw niej wyrasta jakaś dziewczyna w skórzanej spódniczce i czarnych bucikach z brzęczącymi srebrnymi ostrogami. Chevette uśmiecha się; tamta odpowiada uśmiechem.

— Jesteś z miasta? — pyta dziewczyna, gdy kończy się She's God's Girlfriend, i Chevette przez moment ma wrażenie, że tamta chce wiedzieć, czy jest gońcem municypalnym. Dziewczyna — kobieta — dojrzalsza niż wyglądała na pierwszy rzut oka, może po dwudziestce, ale zdecydowanie starsza od Chevette. Przystojna, ale nie wyglądająca na modelkę; ciemne oczy, krótko przycięte czarne włosy. — San Francisco?

Chevette kiwa głową. Następna melodia jest starsza od niej; zdaje się, że tego czarnego faceta, który rozjaśnił sobie karnację, a potem odpadła mu twarz. Rozgląda się, szukając swego kieliszka, ale wszystkie wyglądają tak samo. Ta japońska laleczka przesuwa się obok, kołysząc piersiami, ale w jej oczach nie pojawia się błysk rozpoznania na widok Chevette.

— Cody zwykle znajduje w San Francisco wszystko, czego potrzebuje — mówi kobieta zmęczonym głosem, jednocześnie zdradzającym, że uważa to za bardzo zabawne. Niemka, myśli Chevette, słysząc jej akcent.

— Kto?

Kobieta unosi brwi.

— Nasz gospodarz.

Jednak z jej twarzy nie znika szeroki, miły uśmiech.

— Ja po prostu weszłam…

— Chciałabym móc powiedzieć to samo! — śmieje się kobieta.

— Dlaczego?

— Ponieważ wtedy mogłabym wyjść.

— Nie podoba ci się tu?

Z bliska kobieta pachnie drogimi perfumami. Chevette nagle z niepokojem myśli o tym, jak sama pachnie, po całym dniu na rowerze, bez prysznica. Jednak kobieta bierze ją pod rękę i odprowadza na bok.

— Naprawdę nie znasz Cody'ego?

— Nie.

Chevette widzi pijaka, tego dupka, przez otwarte drzwi do drugiego pokoju, gdzie wciąż są zapalone światła. On patrzy prosto na nią.

— Myślę, że chyba już sobie pójdę, dobrze?

— Nie musisz. Proszę. Ja tylko zazdroszczę ci tej możliwości.

— Jesteś Niemką?

— Padwanką.

Chevette wie, że to część dawnych Włoch. Północna część, myśli.

— Kim jest ten Cody?

— Cody lubi przyjęcia, a to szczególnie sobie upodobał. Ono trwa już od kilku lat. Jeżeli nie tutaj, to w Londynie, Pradze, Makao…

Jakiś chłopiec przedziera się przez tłum, niosąc tacę pełną drinków. Nie wygląda na pracownika hotelu. Jego wykrochmalona koszula już nie jest nieskazitelna, ale rozpięta i wyciągnięta ze spodni. Chevette dostrzega, że przez jedną brodawkę piersiową ma przewleczony kolczyk z małym stalowym dzwoneczkiem. Sztywny żabot rozpiął mu się z przodu i sterczy jak przekrzywiona aureola. Kiedy podsuwa jej tacę, kobieta bierze kieliszek białego wina. Chevette potrząsa głową. Na tacy leży biały talerzyk z tabletkami i czymś, co wygląda jak skręty pląsu.

Chłopak mruga do Chevette i odchodzi.

— Wydaje ci się dziwne?

Kobieta wypija wino i rzuca pusty kieliszek przez ramię. Chevette słyszy brzęk szkła.

— Hę?

— Przyjęcie Cody'ego.

— Tak. Chyba. Chcę powiedzieć, że po prostu weszłam…

— Gdzie mieszkasz?

— Na moście.

Jeszcze szerszy uśmiech, czekając na reakcję.

— Naprawdę? Wygląda tak… tajemniczo. Chciałabym tam pójść, ale nie ma wycieczek, a mówią, że to niebezpieczne miejsce…

— Wcale nie — mówi Chevette, a potem zastanawia się. — Po prostu… nie ubieraj się zbyt elegancko, dobrze? Tam nie jest bardziej niebezpiecznie niż w tej okolicy.

Myśli o tamtych wokół płonących koszów na śmieci.

— Tylko nie idź na Treasure Island. I nie próbuj dotrzeć aż do Oakland. Trzymaj się początku mostu.

— Podoba ci się tam?

— Cholera, tak. Nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej.

Kobieta uśmiecha się.

— Myślę, że jesteś bardzo szczęśliwa.

— No cóż — mówi Chevette, czując się niezręcznie — muszę już iść.

— Mam na imię Maria…

— Chevette — mówi i podaje jej rękę. Prawie tak jak jej drugie imię. Chevette-Marie.

Wymieniają uścisk dłoni.

— Do widzenia, Chevette.

— Całkiem miłe przyjęcie, wiesz?

— To nie jest miłe przyjęcie.

Prostując ramiona w obszernej kurtce Skinnera, Chevette kiwa głową Marii i zaczyna przedzierać się przez tłum. Ten jest już kilkakrotnie gęstszy, może znajomi tego Cody'ego wciąż przybywają. Jest tu teraz więcej Japończyków, wszyscy w eleganckich garniturach; ich żony, sekretarki czy kimkolwiek są te kobiety, noszą perły. Jednak najwidoczniej to nie przeszkadza im wczuć się w atmosferę zabawy. Robi się coraz głośniej, bo goście są bardziej podochoceni. Słychać ten nieustanny szum rozmów toczonych po kilku kieliszkach i Chevette chce jak najszybciej stąd wyjść. Utyka w pobliżu drzwi do łazienki, w której przedtem widziała lodziarzy, ale teraz są zamknięte. Grupka Francuzów rozmawia tam, wymachując rękami, ale Chevette słyszy, jak ktoś w środku wymiotuje.

— Chcę przejść — mówi do siwego, ostrzyżonego na rekruta mężczyzny w muszce i przepycha się obok niego, wylewając mu drinka. On rzuca za nią coś po francusku.

Chevette czuje się teraz jak ofiara klaustro, tak jak czasem w biurach, kiedy recepcjonista każe jej czekać na jakąś przesyłkę, a ona widzi tych wszystkich urzędników kręcących się tam i z powrotem, i zastanawia się, czy to ma jakiś sens, czy też oni po prostu robią to bez celu. A może tak działa na nią wino, troszeczkę, ponieważ rzadko pije i teraz nie zachwyca ją smak, jaki pozostawiło jej w ustach. I nagle dostrzega swojego pijaka, tego Euro z nie zapalonym cygarem, przysuwającego spocone czoło zbyt blisko apatycznookiej, lekko zaniepokojonej twarzy jednej z dziewcząt Tenderloin. Uwięził ją w kącie pokoju. W ścisku, tak blisko drzwi, korytarza i wolności, Chevette przez moment zostaje przyciśnięta do jego pleców, co nie przerywa potoku okropnych bzdur, jakie on wciska tamtej dziewczynie, jednak powoduje gwałtowny ruch jego łokcia, którym mocno szturcha Chevette w żebra, usiłując wywalczyć sobie więcej przestrzeni. A Chevette, zerkając w dół, zauważa coś sterczącego z kieszeni tabaczkowej skórzanej kurtki. W następnej chwili ma to w ręce, wpycha za kolarki i wychodzi, a ten dupek nawet niczego nie zauważa.

W nagłej ciszy korytarza, przy cichnących odgłosach przyjęcia, idąc do windy — ma ochotę biec. Ma też chęć wybuchnąć śmiechem, ale zaczyna się bać.

Idź.

Mijając stertę tac, brudnych szklanek i talerzy. Pamiętając o platfusach z ochrony, czekających w holu. To coś tkwi w jej spodenkach. W głębi bocznego korytarza dostrzega drzwi służbowej windy, szeroko otwarte i zapraszające. Młody Azjata ze stalowym wózkiem zachlapanym farbą i zastawionym płaskimi prostokątami telewizyjnych ekranów. Obrzucają czujnym spojrzeniem, kiedy wchodzi za nim do kabiny. Ma twarz o ostrych kościach policzkowych, bystre, głęboko osadzone oczy, a włosy podgolone wysoko w niemal pionowy czub — jeden z tych, jakie uwielbiają wszyscy ci faceci. Na przedzie czystej, szarej, roboczej koszuli ma przypięty identyfikator, a na szyi zawieszony na czerwonym nylonowym sznurze virtufax.