Выбрать главу

— Pan Rydell? Mogę mówić do pana Berry?

Szczęka Justine Cooper była tak wąska, że wydawało się wręcz niemożliwe, aby pomieściła komplet zębów. Włosy miała krótko ścięte: lśniący, brązowy hełm. Nosiła dwuczęściowy, ciemny i powiewny strój, który zapewne miał ukryć fakt, że była zbudowana jak patyczak. Jej akcent bynajmniej nie świadczył o tym, że urodziła się na Południu, a ponadto była spięta jak sprężyna.

Rydell zobaczył, jak grubas wychodzi i przystaje na chodniku, żeby zdezaktywować system obronny range rovera.

— Jasne.

— Jesteś z Knoxville?

Zauważył, że oddychała miarowo, jakby starając się unikać hiperwentylacji.

— Zgadza się.

— Nie masz wyraźnego akcentu.

— Hmm, chciałbym, żeby wszyscy tak uważali.

Uśmiechnął się, ale nie odpowiedziała mu uśmiechem.

— A czy pańska rodzina pochodzi z Knoxville, panie Rydell?

O kurczę, pomyślał, przecież miałaś mówić mi Berry.

— Mój ojciec chyba tak. Rodzice mojej matki są z okolic Bristolu.

Czarne oczy Justine Cooper spoglądały na niego, ale wydawały się niczego nie zauważać. Odgadł, że zbliżała się do czterdziestki.

— Pani Cooper?

Drgnęła gwałtownie, jakby ją przestraszył.

— Pani Cooper, co to za wianki w tych starych ramkach? Wskazał ręką.

— Wianki żałobne. Południowo-zachodnia Wirginia, koniec dziewiętnastego i początek dwudziestego wieku.

Dobrze, pomyślał Rydell, niech mówi o swoim towarze. Podszedł do ramek, żeby obejrzeć je z bliska.

— To wygląda jak włosy.

— Bo to są włosy. A z czego miałyby być?

— Ludzkie włosy?

— Oczywiście.

— Ma pani na myśli włosy nieboszczyków?

Teraz dostrzegł drobniutkie sploty, włosy poskręcane w maleńkie, kwiatopodobne węzły. Były matowe i bezbarwne.

— Panie Rydell, obawiam się, że marnuję pański czas. — Nieznacznie przysunęła się bliżej niego. — Kiedy rozmawiałam z, panem przez telefon, odniosłam wrażenie, że jest pan, no… znacznie bardziej południowcem…

— Co ma pani na myśli, pani Cooper?

— Oferujemy tutaj ludziom pewną wizję, panie Rydell. Głęboki mrok. Trochę dreszczyku.

Do diabła. Ta gadająca głowa z biura pośrednictwa wciskała mu słowo w słowo takie samo gówno.

— Podejrzewam, że nie czytał pan Faulknera?

Podniosła jedną rękę, żeby odgarnąć coś niewidocznego a unoszącego się tuż przed jej nosem.

Znów to samo.

— Nie.

— No, tak myślałam. Mam nadzieję znaleźć kogoś, kto pomoże mi oddać tę mroczną atmosferę, panie Rydell. Umysł południowca. Majaki zmysłów. — Rydell zamrugał oczami. — W panu nie wyczuwam tej atmosfery. Przykro mi.

Wyglądało na to, że ta niewidzialna pajęczyna wróciła na miejsce.

Rydell zerknął na najemnego gliniarza, lecz ten najwidoczniej wcale ich nie słuchał. Do licha, facet po prostu spał.

— Szanowna pani — powiedział spokojnie Rydell — myślę, że jest pani bardziej stuknięta od stada dupków.

Uniosła brwi.

— Właśnie — powiedziała.

— Co „właśnie”?

— Koloryt, panie Rydell. Ogień. Ponure werbalne polichromie w niemal niewyobrażalnym stopniu rozkładu.

Musiał to przemyśleć. Stwierdził, że patrzy na łóżko z Murzyniątek.

— Czy odwiedzający panią czarni ludzie nigdy nie zgłaszają zastrzeżeń do takiego towaru?

— Wprost przeciwnie — odparła ze świeżo obudzonym ożywieniem — robimy całkiem niezłe interesy z lepiej sytuowanymi obywatelami Południa. Oni przynajmniej mają poczucie humoru. Sądzę, że po prostu muszą.

Teraz będzie musiał iść pieszo do najbliższej stacji, wrócić metrem do domu i powiedzieć Kevinowi Tarkovsky'emu, że nie jest w dostatecznym stopniu południowcem.

Najemny gliniarz wypuścił go na ulicę.

— A skąd pani właściwie pochodzi, pani Cooper? — spytał na odchodnym Rydell.

— Z New Hampshire.

Stał na chodniku, za jego plecami zamykały się drzwi.

— Pieprzeni Jankesi — rzekł do porsche. Tak powiedziałby jego ojciec, ale Rydell niezbyt dobrze wiedział, pod czyim adresem to mówi.

Obok przejechała jedna z tych wielkich niemieckich ciężarówek na olej rzepakowy. Rydell nienawidził tych wozów. Ich spaliny śmierdziały smażonym kurczakiem.

5

Senne zmory

Sny kuriera są pełne wrzącego metalu, wrzeszczących i uciekających cieni, gór o barwie betonu. Są sierotami płonącymi na szczycie wzgórza. Plastikowymi, bladoniebieskimi trumnami. Chmurami na niebie. Oni nie widzą pierwszego pocisku spadającego z betonowych gór. Wywala dziurę we wszystkim: we wzgórzu, w niebie, niebieskiej trumnie i kobiecej twarzy. Dźwięk zbyt potężny, by mógł być rzeczywisty, a mimo to dało się słyszeć przezeń, dopiero po chwili, odległe wesołe popukiwanie moździerzy, schludne obłoczki dymu unoszące się nad szarym stokiem góry.

Siada, sam w wielkim łóżku, usiłując wykrzyczeć słowa w języku, jakiego już nie używa. Czuje ból głowy. Wypija łyk wody ze stalowej karafki na nocnym stoliku. Pokój kołysze się, zaciera, znów nabiera kształtu. Kurier gramoli się z łóżka, człapie nago do wysokich, staromodnych okien. Niezgrabnie rozsuwa ciężkie zasłony. San Francisco. Świt jak zaśniedziałe srebro. Jest wtorek. To nie Meksyk. W białej łazience, krzywiąc się w ostrym świetle, wciera zimną wodę w zdrętwiałą twarz. Sen odchodzi, ale pozostawia ślad. Kurier drży, czując nieprzyjemnie zimne kafelki posadzki pod bosymi nogami. Te dziwki na przyjęciu. Ten Harwood. Dekadencja. Kurier nie znosi dekadencji. Dzięki pracy ma kontakt z prawdziwym bogactwem, nie kwestionowaną władzą. Spotyka wpływowych ludzi. Harwood to potęga bez wpływów.

Gasi światło w łazience i ostrożnie wraca do łóżka w trosce o ból głowy.

Pod pasiastą kołdrą podciągniętą po szyję zaczyna porządkować wydarzenia ubiegłego wieczoru. Są luki. Znowu brak umiaru. Nienawidzi braku umiaru. Przyjęcie u Harwooda. Głos w telefonie nakazujący mu wziąć udział. Wypił już kilka drinków. Widzi twarz młodej dziewczyny. Gniew, pogarda. Jej krótkie włosy skręcone w kolce. Ma wrażenie, że oczy nie mieszczą mu się w oczodołach.Kiedy je trze, otaczają go jaskrawe, bolesne błyski światła. W żołądku przelewa się zimny ciężar wypitej wody. Pamięta, jak siedział za szerokim mahoniowym biurkiem, popijając. Przed rozmową, przed przyjęciem. Pamięta leżące przed nim dwa futerały, identyczne. W jednym trzymają. Drugi jest na to, co mu powierzono. Kosztowny, ale nie ma wątpliwości, że zawarta w nim informacja jest bardzo cenna. Składa grafitowe słuchawki i zatrzaskuje futerał. Potem dotyka tego, który kryje całą jej tajemnicę, biały domek na wzgórzu, przynoszone przez nią ukojenie. Wkłada oba futerały do kieszeni kurtki…

Jednak teraz zastyga pod kołdrą, czując, jak żołądek ściska mu się w przypływie niepokoju. Włożył tę kurtkę na przyjęcie, którego prawie nie pamiętał. Ignorując łupanie w głowie, gramoli się z łóżka i znajduje kurtkę rzuconą na podłogę obok krzesła. Serce wali mu jak młotem.