— Do diabła — powiedział Turvey na widok Rydella. — Chcę mówić tylko z prezydentem.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami, nagi, na kanapie przyjaciółki. Na kolanach trzymał coś w rodzaju kawałka rury owiniętej taśmą izolacyjną.
— Próbujemy to załatwić — rzekł Rydell. — Przykro nam, że to trwa tak długo, ale musimy uporać się z formalnościami.
— Niech to szlag — powiedział ze znużeniem Turvey — czy nikt nie rozumie, że spełniam bożą misję?
Nie był zły, po prostu znużony i zniechęcony. Przez uchylone drzwi jedynej w tym mieszkaniu sypialni Rydell widział jego przyjaciółkę. Leżała na plecach, na podłodze i chyba miała złamaną nogę. Nie widział jej twarzy. Kobieta nie ruszała się. Gdzie dzieci?
— Co tu masz? — zapytał Rydell, wskazując przedmiot na podołku Turyeya.
— To broń — odparł Turvey — i właśnie dlatego muszę porozmawiać z prezydentem.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — zaryzykował Rydell.
— Czym to strzela?
— Puszkami soku grejpfrutowego — rzekł Turvey. — Napełnionymi cementem.
— Nie żartujesz?
— Patrz — powiedział Turvey i podniósł rurę . Miała zamontowany zamek, bardzo starannie wykończony, układ spustowy przypominający część kombinerek oraz kilka elastycznych przewodów. Rydell zauważył, że te ostatnie biegły do wielkiej butli z gazem, z rodzaju tych, których nie ruszy się bez podnośnika, leżącej na podłodze obok kanapy. Klęcząc na brudnym poliestrowym dywanie, patrzył na wylot zataczającej łuk rury. Była dostatecznie szeroka, żeby włożyć w nią pięść. Zobaczył, jak Turvey wycelował przez otwarte drzwi sypialni, w szafę.
— Turvey — usłyszał swój głos — gdzie te przeklęte dzieciaki?
Mechanik nacisnął dźwignię spustu i wybił w drzwiach szafy otwór wielkości puszki soku grejpfrutowego. Dzieci były w środku. Na pewno wrzeszczały, chociaż Rydell tego nie słyszał. Później prawnik Rydella argumentował, że w tym momencie jego klient był nie tylko głuchy, ale w stanie sonicznie wywołanej katalepsji. Wynalazek Turveya był zaledwie kilka decybeli cichszy od granatów ogłuszających używanych przez SWAT. Jednak Rydell nie pamiętał, tego. Nie pamiętał, jak strzelił Kennethowi Turveyowi w głowę ani niczego, do chwili gdy obudził się w szpitalu. Była tam kobieta z „Gliniarzy w opałach”, ulubionego programu Rydella, ale powiedziała, że nie może z nim porozmawiać, dopóki nie spotka się z jego agentem. Rydell przyznał, że nie ma żadnego. Powiedziała, że wie o tym, ale trzeba jakiegoś wezwać.
Rydell leżał, myśląc o tym, ile razy oglądali z ojcem „Gliniarzy w opałach”.
— O jakich opałach mówimy? — zapytał w końcu.
Kobieta tylko uśmiechnęła się.
— Wszelkich, jakie tylko przyjdą ci na myśl, Berry.
Zmrużył oczy. Była dość ładna.
— Jak się nazywasz?
— Karen Mendelsohn.
Nie wyglądała na mieszkankę Knoxville, a nawet Memphis.
— Jesteś z „Gliniarzy w opałach”?
— Tak.
— Co dla nich robisz?
— Jestem prawnikiem — odparła. Rydell nie przypominał sobie, żeby kiedyś spotkał któregoś z nich, ale po tym wypadku poznał ich wielu.
Wyświetlacze Gunheada były niepozornymi prostokątami płynnych kryształów; ożyły, gdy Rydell włożył kluczyk, wystukał kod bezpieczeństwa i sprawdził działanie podstawowych systemów. Najbardziej lubił kamery pod tylnym zderzakiem; dzięki nim naprawdę łatwo można było zaparkować — człowiek widział, gdzie się cofa. Połączenie z Gwiazdą Śmierci nie działało, kiedy byli w myjni, ponieważ ściany budynku zawierały zbyt wiele stali, ale Sublett powinien utrzymywać kontakt przez mikrosłuchawki. W pokoju personelu IntenSecure wisiał plakat przypominający, że nie jest to oficjalna nazwa używana w firmie, ale i tak wszyscy nazywali ją Gwiazdą Śmierci, nawet policjanci LAPD. Urzędowo brzmiało to: Geostacjonarny Satelita Sił Porządkowych Południowej Kalifornii.
Obserwując ekrany konsoli, Rydell ostrożnie wycofał wóz z budynku. Bliźniacze ceramiczne silniki Gunheada były dostatecznie nowe, żeby nie robić nadmiernego hałasu; słyszał pisk opon na mokrej betonowej podłodze. Sublett czekał na zewnątrz, w jego srebrnych oczach odbijały się tylne czerwone światła przejeżdżających wozów. Za nim zachodziło słońce, a barwy nieba świadczyły o bogatszym niż zwykle koktajlu dodatkowych składników. Cofnął się przed wyjeżdżającym pojazdem, unikając kontaktu z nawet najmniejszą kropelką pryskającą spod kół. Rydell również uważał; nie chciał znów taszczyć Teksańczyka do szpitala, gdyby Sublett znowu padł ofiarą uczulenia.
Zaczekał, aż partner włoży parę jednorazowych rękawiczek.
— Cześć — powiedział Sublett, gramoląc się na fotel. Zamknął drzwi i zaczął zdejmować rękawiczki, ostrożnie zwijając je do hermetycznie zamykanego woreczka.
— Tylko niczego nie dotknij — rzekł Rydell, obserwując ostrożne ruchy Subletta.
— Śmiej się do woli — odparł spokojnie Sublett. Wziął paczkę przeciwalergicznej gumy do żucia i wyjął jedną z opakowania. — Jak tam stary Gunhead?
Rydell przejrzał wyświetlacze i odrzekł z zadowoleniem:
— Całkiem nieźle.
— Mam nadzieję, że dziś wieczór nie otrzymamy wezwania z żadnego z tych cholernych ukrytych domów.
Tak zwane ukryte domy zajmowały pierwsze miejsce na liście niepożądanych wezwań Subletta. Mówił, że powietrze w nich jest toksyczne. Rydell uważał, że to nonsens, ale miał dość sporów na ten temat. Ukryte domy były większe od tych zwyczajnych oraz bardziej kosztowne i Rydell uważał, że właściciele zapłaciliby każdą cenę, aby utrzymać w nich czyste powietrze. Sublett twierdził, że każdy, kto buduje sobie taki dom jest paranoikiem i zawsze trzyma szczelnie zamknięte okna, co uniemożliwia jakikolwiek ruch powietrza, które z czasem ulega skażeniu. Jeżeli w Knoxville były jakieś ukryte domy, to Rydell nic o nich nie wiedział. Uznał, że spotyka się je tylko w Los Angeles. Sublett, który pracował dla IntenSecure od prawie dwóch lat, głównie na dziennych patrolach w Venice, był pierwszym, który wspomniał o nich Rydellowi. Kiedy ten w końcu dostał wezwanie do jednego z nich, nie wierzył własnym oczom; to miejsce opadało w dół bez końca, wydrążone pod czymś, co wyglądało jak zbombardowana pralnia chemiczna. A w środku same odsłonięte dźwigary, białe tynki, tureckie dywany, wielkie obrazy, parkiety, meble, jakich jeszcze nigdy nie widział. Jednak wezwanie było trochę dziwne; Rydell sądził, że chodziło o domową awanturę. Mąż uderzył żonę, ona nacisnęła guzik, a teraz oboje udają, że to nieporozumienie. Tymczasem to nie mogła być pomyłka, ponieważ ktoś nacisnął guzik i nie podał hasła w odpowiedzi na zapytanie, które otrzymał trzy i osiem dziesiątych sekundy później. Pewnie ta kobieta doskoczyła do telefonu, pomyślał Rydell, i nacisnęła guzik. Tamtej nocy jeździł z „Wielkim George'em” Kechakmadze i Gruzinowi (z Tbilisi, nie z Atlanty) również nie spodobało się to.
— Widziałeś tych ludzi, to subskrybenci, człowieku; nikt nie krwawi, więc zabierasz swój tyłek, no nie? — powiedział później Wielki George. Jednak Rydell pamiętał napięcie w oczach kobiety i sposób, w jaki przytrzymywała pod szyją kołnierz luźnego białego szlafroka. Jej mąż miał taką samą podomkę, grube owłosione nogi i drogie szkła. Coś tam było nie tak, ale Rydell nigdy nie dowiedział się, co. Podobnie nigdy nie zrozumiał, jak naprawdę żyją, niby Życiem podglądanym w telewizji, ale w istocie całkiem innym.