Marzył o prysznicu, ale nie wiedział, kiedy dostąpi tej rozkoszy. Czyste ciuchy były prawie równie dobre.
Warbaby popatrzył na podchodzącego do stolika Rydella.
— Freddie powiedział ci co nieco o moście, prawda?
— Mówi, że to banda satanistów-dzieciojadów.
Warbaby zmierzył Freddiego gniewnym spojrzeniem.
— Może to zbyt barwne określenie, ale bardzo zbliżone do prawdy, panie Rydell. To niezbyt przyjemne miejsce. I całkowicie poza zasięgiem prawa. Na przykład nie znajdzie pan tam naszych przyjaciół, Svobodova czy Orlovsky'ego. Nie podejmują się na moście żadnej służbowej misji.
Rydell zauważył na twarzy Freddiego cień uśmiechu, który natychmiast zniknął pod gniewnym spojrzeniem Warbaby'ego.
— Freddie sugerował, że chciałby pan, żebym tam poszedł, panie Warbaby i znalazł tę dziewczynę.
— Tak — odparł posępnie Warbaby. — Chciałbym powiedzieć, że to nie będzie niebezpieczne, ale nie mogę.
— No cóż… Jak bardzo to jest ryzykowne, panie Warbaby?
— Bardzo.
— A ta dziewczyna… czy ona też jest groźna?
— Niezwykle — odparł Warbaby — tym bardziej, że wcale na taką nie wygląda. Widział pan, co zrobiono z gardłem tego faceta…
— Jezu — powiedział Rydell — myśli pan, że to ta mała?
Warbaby ze smutkiem pokiwał głową.
— Straszne — rzekł — ci ludzie robią potworne rzeczy…
Kiedy szli do samochodu, zobaczył, że zaparkował przed freskiem ukazującym J.D. Shapely'ego w czarnej skórzanej motocyklowej kurtce, bez koszuli, unoszonego do nieba przez pół tuzina niezwykle apetycznych aniołków z długimi blond włosami rockersów. Z brzucha Shapely'ego wychodziły te błękitne, świecące zwoje spiral DNA czy czegoś podobnego, które atakowały coś, co Rydell uznał za wirus AIDS, tyle że bardziej przypominający zardzewiałą pancerną stację kosmiczną z groźnymi ramionami wysięgników.
Ten widok sprawił, że pomyślał o uczuciach tego faceta. Chyba czuł się dziwniej niż ktokolwiek inny. Jednak nieżyjący Shapely poczułby się naprawdę niesamowicie, gdyby zobaczył to malowidło.
ON WCIĄŻ ŻYJE W NAS — głosiły wysokie, wielkie białe litery pod freskiem, A DZIĘKI NIEMU I MY ŻYJEMY.
I to było prawdą, czego dowodziło szczepienie, jakiemu poddał się Rydell.
18
Kondensator
Matka Chevette miała kiedyś przyjaciela nazwiskiem Oakley, który przeważnie był pijany, a w wolnych chwilach prowadził ciężarówkę — a przynajmniej tak twierdził. Był długonogim mężczyzną o niebieskich oczach, rozstawionych trochę zbyt szeroko w twarzy i policzkach pooranych głębokimi bruzdami. Matka uważała, że nadawały mu wygląd prawdziwego kowboja. Chevette sądziła, że przypomina niebezpiecznego typa. Zazwyczaj nie był nim, chyba że wypił butelkę czy dwie whisky, bo wtedy zapominał, kim oraz gdzie jest. Niekiedy mylił Chevette z jej matką, co zdarzyło mu się kilkakrotnie, ale zawsze zdołała jakoś uciec i później przepraszał ją; kupował jej ring-dingi oraz różności w Seven-Eleven. Teraz, patrząc z włazu na faceta z bronią, przypomniała sobie, jak Oakley zabrał ją kiedyś do lasu i dał jej postrzelać z pistoletu. Ten gość był trochę do niego podobny, z tymi oczami i bruzdami na policzkach; być może utworzyły mu się od zbyt częstych uśmiechów. Jednak na pewno uśmiech tego faceta nie poprawiał nikomu humoru. Nie sięgał oczu.
— Zejdź tu natychmiast — powiedział, kładąc nacisk na każde słowo.
— Kim ty, cholera, jesteś? — zapytał Skinner, bardziej zainteresowany niż wkurzony.
Broń wypaliła. Niezbyt głośno, ale i tak ogłuszająco, z błękitnym rozbłyskiem. Zobaczyła, że Japończyk usiadł na podłodze, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa i pomyślała, że ten facet go zastrzelił.
— Zamknij się. — A potem do Chevette. — Powiedziałem ci, żebyś zeszła.
Sammy Sal dotknął jej karku czubkami palców, lekko popychając ją naprzód. Facet mógł nie wiedzieć, że Sammy Sal tam jest, a on miał okulary. A Chevette była pewna, że ten facet nie jest gliniarzem.
— Przepraszam — powiedział Japończyk. — Przepraszam, ja…
— Wpakuję ci w prawe oko poddźwiękową kulę z tytanu — rzekł tamten z uśmiechem, jakby mówił „kupię ci kanapkę”.
— Schodzę — powiedziała Chevette. Nie strzelił, nie do niej, nie do Japończyka.
Wydawało jej się, że słyszała, jak Sammy Sal cofa się, odsuwa od niej, ale nie oglądała się. Nie była pewna, czy powinna zamknąć za sobą właz, czy nie. Postanowiła nie robić tego, ponieważ facet kazał jej tylko schodzić. Musiałaby przesunąć rękę za krawędź otworu, więc mógłby pomyśleć, że sięga po broń. Jak na filmie. Zeskoczyła z ostatniego szczebelka, starając się trzymać ręce tak, żeby mógł je widzieć.
— Co tam robiłaś?
Wciąż z uśmiechem. Jego pistolet nie był tak duży jak stary brazylijski rewolwer Oakleya; mała, tęponosa broń z matowego metalu, jak stare narzędzia Skinnera. Wąski pierścień jaśniejszego metalu wokół otworu na cienkim końcu. Niczym źrenica oka.
— Patrzyłam na miasto — odparła, wcale nie czując strachu. Właściwie odczuwała tylko drżenie nóg.
Zerknął w górę, nie poruszając bronią. Chevette nie chciała, żeby zapytał ją, czy była tam sama, ponieważ mogłaby zawahać się przed odpowiedzią i wyczułby, że skłamała.
— Wiecie, po co tu przyszedłem.
Skinner siedział na łóżku, oparty o ścianę, spoglądając na nieznajomego dziwnie bystrym spojrzeniem. Japończyk, który chyba jednak nie został postrzelony, siedział na podłodze, z chudymi nogami rozłożonymi w kształcie litery „V”.
— No cóż — powiedział Skinner — pewnie po pieniądze lub narkotyki, ale nie masz, kurwa, szczęścia. Mogę ci dać pięćdziesiąt sześć dolarów i starego skręta, jeśli chcesz.
— Zamknij się. — Kiedy mechaniczny uśmiech zniknął, Chevette uznała, że nieznajomy jakby wcale nie ma warg. — Mówię do niej.
Skinner wyraźnie miał ochotę coś powiedzieć, albo roześmiać się, ale nie zrobił tego.
— Okulary.
Uśmiech powrócił. Facet uniósł broń, tak że spoglądała prosto na niewielki otwór. Jeśli mnie zastrzeli, pomyślała, będzie musiał sam je znaleźć.
— Hepburn — powiedział Skinner, z dziwnym uśmieszkiem i dopiero wtedy Chevette zauważyła, że Roy Orbison na plakacie ma dziurę na samym środku szarego czoła.
— Na dole — powiedziała Chevette, wskazując na klapę w podłodze.
— Gdzie?
— Przy moim rowerze. — Miała nadzieję, że Sammy Sal nie wpadnie w ciemnościach na ten zardzewiały dziecinny wózek i nie narobi hałasu.
Zerknął w stronę włazu w suficie, jakby czytał w jej myślach.