Выбрать главу

Poruszał rękami, usiłując dokładniej przedstawić przebieg opisywanego wypadku. Chevette popatrzyła na niego i zobaczyła, że drży.

— Nigel — powiedziała — ktoś założył mi to tylko dla żartu, rozumiesz?

— Poruszyło się — rzekł. — Widziałem.

— No, to nie był dobry żart, wiesz? Jednak wiedziałam, gdzie przyjść. Do ciebie, prawda? A ty to zdjąłeś.

Nigel z powrotem strząsnął sobie włosy na oczy, zawstydzony i zadowolony.

— Miałaś nóż. Dobrze tnie. — A potem zmarszczył brwi. — Powinnaś mieć stalowy nóż…

— Wiem — powiedziała. — Teraz muszę iść… — Pochyliła się, żeby podnieść puszkę po farbie. — Wyrzucę to. Przepraszam.

— Jest burza — powiedział Nigel. — Nie wychodź w czasie burzy.

— Muszę — odparła. — Nic mi nie będzie.

Pomyślała o tym, że zabiłby i Nigela, gdyby znalazł ją tutaj. Zrobiłby mu krzywdę. Przestraszyłby go.

— Przeciąłem je — rzekł, pokazując jej czerwoną kulkę.

— Pozbądź się tego.

— Dlaczego?

— Spójrz na te otarcia.

Nigel puścił kulkę, jakby była zatruta. Podskakując, zniknęła im z oczu. Wytarł palce o przód brudnego podkoszulka.

— Nigel, czy masz jakiś wkrętak, który mógłbyś mi dać? Płaski?

— Mam tylko starte… — Te białe zwierzątka przebiegły po kupce narzędzi, z zadowoleniem ruszając na łowy, podczas gdy Nigel obserwował je ponuro. — Wyrzucam te śruby z płaskimi główkami, jak tylko je wykręcę. Tylko heksy są dobre do…

— Potrzebny mi taki zupełnie starty. — Prawa ręka zanurkowała i wynurzyła się ze zdobyczą, lekko wygiętym wkrętakiem z czarną rękojeścią. — Właśnie taki — powiedziała, zapinając kurtkę Skinnera.

Oburącz podając jej narzędzie, Nigel obserwował ją ukradkiem pod grzywą włosów.

— Ja… lubię cię, Chevette.

— Wiem — powiedziała, stojąc z puszką wymiocin w jednej, a wkrętakiem w drugiej ręce. — Wiem, że tak.

Odbijany przez łaty plastiku tworzącego zadaszenie górnego poziomu, deszcz spływał po rurach ściekowych i przewodach elektrycznych, spadając na głowy pod najdziwniejszymi kątami, chaotycznymi kaskadami, miniaturowymi Niagarami spływającymi ze skorodowanego żelaza i dykty. Spod wejścia do warsztatu Nigela Chevette obserwowała zdumiewający wodospad, galony srebrnej wody bryzgające z tego, co było napiętym daszkiem, gdy płócienna ochrona pękła z donośnym trzaskiem, natychmiast zmieniając się w płachtę łopoczącego, mokrego płótna. Niczego tutaj nie planowano wcześniej i wszystkie problemy z odprowadzaniem wody rozwiązywano wtedy, kiedy się pojawiały. Albo i nie — co bardziej prawdopodobne. Zauważyła, że połowa świateł zgasła, ale może ludzie pogasili je, wykręcając wszystkie bezpieczniki. Potem kątem oka dostrzegła niesamowity różowy rozbłysk powstający przy awarii transformatora i usłyszała huk. Gdzieś przy Treasure. To załatwiło pozostałe światła i nagle znalazła się w kompletnych ciemnościach. Wokół nie było nikogo, dosłownie nikogo. Tylko stuwatowa żarówka w pomarańczowej plastikowej oprawce kołysała się na wietrze.

Chevette przeszła na środek pomostu, starając się omijać zerwane przewody. Przypomniała sobie o trzymanej w ręku puszce i rzuciwszy ją, usłyszała, jak uderza o jezdnię i toczy się z hałasem. Pomyślała o swoim rowerze leżącym na deszczu, z wyładowanymi kondensatorami. Ktoś go zabierze, na pewno, tak samo jak rower Sammy'ego Sala. To była najlepsza, najcenniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miała, i ciężko zapracowała każdego dolara, jaki położyła na ladę w City Wheels. Nie myślała o nim jak o przedmiocie, a raczej, jak o wiernym wierzchowcu. Niektórzy posłańcy nadawali swoim rowerom imiona, ale Chevette nigdy tego nie zrobiła; może dlatego, że traktowała go jak żywe stworzenie. Pędź, powiedziała sobie, bo dopadną cię, jeśli będziesz tu stała. Odwróciwszy się plecami do San Francisco, ruszyła w kierunku Treasure. Jacy oni? Ten z pistoletem. Szukał okularów. Przyszedł po nie i zabił Sammy'ego. Czy przysłali go ci ludzie, którzy dzwonili do Bunny'ego i Wilsona? Gliny do wynajęcia. Faceci z ochrony.

Futerał w jej kieszeni. Gładki. I ta upiorna kreskówka miasta, wieżowców z parasolowatymi dachami. „Sunflower”.

— Jezu — mruknęła — dokąd? Dokąd ja idę?

Na Treasure, gdzie roi się od wilkołaków i śmiertelnych pułapek i gdzie w lasach grasują szaleńcy wypędzeni z mostu? Skinner mówił, że była tam baza marynarki, ale wkrótce po „Little Grande” wybuchła tam zaraza, od której oczy mętniały i wypadały zęby. Gorączka na Treasure Island mogła zostać wywołana czymś, co wydostało się z jakiegoś pojemnika w bazie marynarki po trzęsieniu ziemi. Dlatego nikt tam teraz nie chodził, żaden normalny człowiek. Czasem nocami widziało się ich ogniska, a w dzień dym, gdy szło się prosto do Oakland, ale tamtejsi ludzie nie byli tak naprawdę podobni do tych, którzy mieszkali na moście.

A może powinna wrócić i spróbować odzyskać rower? Godzina jazdy i hamulce znów się naładują. Widziała się, jak jedzie, może na wschód, jedzie przez wieczność w głąb takiego kraju, jaki tam jest, pustyń znanych z telewizji albo płaskich zielonych pól z pracującymi na nich rzędami maszyn robiących swoje — cokolwiek to było. Jednak przypomniała sobie drogę z Oregonu, ciężarówki przemykające nocami z jękiem jak oszalałe zwierzęta, i spróbowała wyobrazić sobie przejeżdżanie obok nich. Nie, przy takiej drodze nie było miejsca dla ludzi, nawet żadnego światełka pośród wszystkich tych pól. Można było tam zmierzać bez końca i nie znaleźć niczego, nawet miejsca do odpoczynku. Rowerem nie wydostałaby się stąd.

Mogłaby wrócić do Skinnera. Wejść na górę i zobaczyć… Nie. Zdecydowanie odepchnęła od siebie tę myśl.

Pustka uniosła się jak gaz z omywanej deszczem ciemności i Chevette wstrzymała oddech, usiłując jej nie wdychać. Dziwne, ale dopiero utrata kogoś lub czegoś pozwala to docenić. Trzeba było odejścia matki, żeby Chevette stwierdziła, że kiedykolwiek ją miała, ponieważ przedtem mama po prostu zawsze była. Albo Skinner, ta kuchenka Colemana i olej, który musiała wpuszczać w maleńki otwór, żeby zmiękczyć skórzaną uszczelkę tak, aby mogła działać pompa. Nie budzisz się każdego ranka i nie doceniasz każdej takiej drobnej rzeczy. Jednak z tych drobiazgów składa się życie. Choćby móc na kogoś spojrzeć po przebudzeniu. Albo Lowell. Kiedy go miała — jeśli w ogóle mogłaby tak twierdzić, a raczej uważała, że nie — w każdym razie, kiedy był blisko niej, to trochę jakby…

— Chev? To ty?

I był tam znowu. Lowell. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na zardzewiałej zamrażarce z napisem KREWETKI, paląc papierosa i patrząc na deszcz spływający po dachu straganu. Nie widziała go już od trzech tygodni i jedyne o czym teraz pomyślała, to jej nieszczęsny wygląd. Obok niego siedział ten skin, na którego wołali Codes, z naciągniętym na głowę kapturem czarnej bluzy i rękami schowanymi w długich rękawach. Codes nigdy jej nie lubił.

Jednak Lowell uśmiechał się zza ognika papierosa.

— No — mruknął — powiesz wreszcie cześć, czy nie?

— Cześć — powiedziała Chevette.

21

„Dysydenci”

Rydell nie był zbyt przekonany do tej historii z mostem, a jeszcze mniej do tego, co mówił o tym Freddie przy śniadaniu i w powrotnej drodze na North Beach. Wciąż przypominał sobie dokumentalny film oglądany w Knoxville i był pewien, że wcale nie wspominano o kanibalach ani żadnych kultach. Doszedł do wniosku, że Freddie chciał go przestraszyć, ponieważ to Rydell miał się tam dostać i zgarnąć tę dziewczynę, Chevette Washington.